GŁÓWNA

NEWS

GALERIA

MUZYCY

KOT

____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

PODSUMOWANIE ROKU 2006

Kot
01.02.2007

Styczeń roku 2007 już za nami, nadeszła więc najwyższa pora by spojrzeć na miniony rok z dystansu, bez emocji i podsumować co takiego nam przyniósł. Oczywiście w tym przypadku chodzi o doświadczenia muzyczne, a ściślej - koncertowe!

Rok ten był bardzo bogaty w wyprawy koncertowe. Dziwne jest to że wcześniej wcale ich tak wiele nie zaliczałem - a poprzedni, 2005, był wręcz wyjątkowo ubogi (wówczas zaliczyłem tylko 4 gigi, a w 2004 i 2003 - po 3). Może to kwestia pewnych zewnętrznych ograniczeń, spod których uwolniłem się na dobre dopiero w drugiej połowie 2005 roku.

Tak czy owak stan ten zmienił się i to w sposób radykalny - rok 2006 przyniósł aż 30 zaliczonych gigów. Jednak względy muzyczne nie były jedynymi powodami które pchały mnie do spędzania czasu w samochodzie, pociągu lub samolocie. Odbyłem także kilka innych miłych podróży - do których zalicza się m.in. krótka acz kapitalna wizyta w Londynie w lutym. Szacunkowo od stycznia do grudnia pokonałem łącznie ok. 13 300 km (przy czym liczba ta nie uwzględnia kilkudziesięciu podróży z Wrocławia do Wałbrzycha i z powrotem, a więc realnie jest znacznie większa). Każdy z koncertów można uznać za udany i każdy przyniósł jakieś unikatowe przeżycia. A ponieważ czas upływa stanowczo za szybko, a dobre wspomnienia warto pielęgnować - chciałbym się jeszcze raz przyjrzeć po krótce każdemu gigowi z osobna.

Zaczęło się więc od koncertu zespołu Leszka Cichońskiego w jazzowym klubie Rura 2 lutego. To był mój pierwszy poważny kontakt z tym artystą i przyznać musze, iż wyszedłem z klubu bardzo zadowolony. Gitarzysta aż kipiał miłością do bluesa i znakomicie oprawiał ją w dźwięki wydawane przez wiosło. Ten koncert miał niepowtarzalną, magiczną i kameralną atmosferę. Po nim odbyło się także meet & greet - Cichoński okazał się przesympatycznym człowiekiem, chętnym do pokoncertowych pogaduch i wspólnego fotografowania się. Dobry początek muzycznego roku.

Ledwie tydzień później spakowałem walizki i wsiadłem do samolotu lecącego na wyspę! A ściślej do Stansted. 5 dni spędzonych w Londynie to mało, ale do dziś pozostaje to jedna z najfajniejszych wycieczek mojego życia. Na pewno będzie trzeba to też powtórzyć w 2007!

W Dzień Kobiet czyli 8 marca pierwsze ważne odkrycie muzyczne - Wojtek Pilichowski wraz z zespołem. No i platoniczna miłość od pierwszego wejrzenia, bo wcale nie Pilich przyciągał najbardziej mój wzrok przez większość koncertu :). A tak serio - najlepszy basista jakiego znam, muzyka o niesamowicie _radosnej_ atmosferze i świetny wieczór! Takowoż M&G które sprawiło że położyłem się z wieszakiem w ustach i tak mi zostało przez długi czas.

Trzeba to było szybko powtórzyć więc kopsnąłem się 20 kwietnia do Opola. Co tu dużo mówić, było jeszcze lepiej :). Co prawda atmosfera koncertu już nie tak kameralna, a co za tym idzie - nie tak niezwykła, jak w Łykendzie, ale również było bardzo przyjemnie no i oczywiście była radość! Po koncercie zaś jedno z najlepszych i najbardziej wyczerpujących ;) M&G w 2006 roku.

1 maja to już tradycyjne święto we Wrocławiu - ale rozumiane inaczej niż przez większość Polaków. Oto zeszły się tego dnia tysiące gitarzystów w rynku, by wspólnie pobić rekord Guinessa w ilości wioślarzy wykonujących jednocześnie ten sam utwór. Oczywiście chodziło o Hey Joe na imprezie Leszka Cichońskiego nazwanej Thanks Jimi. Chociaż impreza to za mało powiedziane - to już festiwal, który z roku na roku obrasta w pióra. No i jestem częścią tego rekordu, a jak! Zabawa trwała cały dzień - koncerty, bicie rekordu i wieczorem jam session w Łykendzie, jak również drugie M&G ze sprawcą całego przedsięwzięcia!

Następnie przyszła pora na kolejne wielkie muzyczne odkrycie tego roku - a to niemalże zupełnie przypadkiem. Z czystej ciekawości podyktowanej pewną osobistą motywacją wybrałem się na juwenaliowy koncert Heya na Polach Marsowych. I co? I połknąłem bakcyla. Co będzie dalej - zobaczymy za chwilę, na razie jednak tylko sobie powiemy, że to był koncert nr 1.

Na koncert nr 2 nie trzeba było długo czekać - spontanicznie podjęta decyzja o wyjeździe do Łodzi na kolejne juwenalia okazała się strzałem w dziesiątkę. Zabawa, choć okupiona poważnie potłuczonymi żebrami i ramionami, była rewelacyjna. Łódź pomimo swej ogólnej nieatrakcyjności jest miastem bardzo ciepłym i muzycznym! I jest to może niezbyt częsty, ale regularny punkt odwiedzin w kalendarium :).

Przychodzi czas na dwa największe koncerty tego roku. Pierwszy odbył się 26 maja w Kędzierzynie Koźlu, a przybył tam nie kto inny jak mój gitarowy faworyt - Al Di Meola. Pomimo, że myśleliśmy, że nic lepszego niż rok wcześniej we wrocławskim rynku nas nie spotka, myliliśmy się. Końcówkę koncertu spędziliśmy pod samą sceną, pół metra od Ala. Tak bezpośrednie obcowanie z jego wirtuozerią to przeżycie po prostu niesamowite. Tym bardziej, że jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy, że stanie się ono regułą. Po koncercie zaś M&G i autograf z dedykacją na zabytkowym winylu z 1985 roku!

Drugi natomiast miał miejsce diabelskiego dnia 6 czerwca (6.6.6) w Berlinie - Metallica zrobiła sobie przerwę w pracy w studio i odwiedziła Europę prezentując na żywo w całości album Master of Puppets (z okazji 20-lecia wydania płyty) oraz jedną nową piosenkę, nazwaną roboczo po prostu The New Song. Przeżyć było co nie miara, a poza tym minęły aż 2 lata od ostatniego koncertu w Pradze w 2004 roku.

Wakacje w pełni i sezon się dopiero rozkręca tak naprawdę. Wracam do domu, bo niemal pod moimi oknami gra inny wirtuoz gitary - Joe Satriani. Koncert, chociaż sympatyczny, po gigu Ala nie robi już takiego wrażenia. Gig osławionego Satcha nasunął mi skojarzenia z hollywoodzkim filmem - dużo akcji, masa efektów specjalnych i popisów kaskaderskich, jednak niewiele fabuły. Za to bardzo pozytywnie zaskoczył mnie supportujący brytyjczyk Adrian Legg - którego wcześniej nie znałem, a którego niezwykle oryginalny styl gry mnie urzekł!

W połowie lipca ruszamy na nasz nadmorski maraton koncertowy! 15 lipca na plaży w Łebie bawimy się na Kulcie - który jest moim pierwszym Kultem w życiu! Trzeba przyznać że ten koncert dla mnie po raz kolejny był czymś zupełnie nowym - przede wszystkim, nigdy nie widziałem koncertu, który trwałby 3 godziny i zawierał ponad 30 kawałków w setliście! Wiedziałem wcześniej, że to u Kultu normalne, ale przeżycie tego na własnej skórze uzmysłowiło mi dopiero skalę zjawiska :).

Kolejny koncert był dla mnie niezwykły z paru powodów. Po pierwsze, bardzo długo na niego czekałem i strasznie się nań nakręciłem. To był szczyt mojej miłości do Heya. Po drugie, koncert znów odbył się na plaży - tym razem w Świnoujściu. Głos Kasi Nosowskiej, śliczny zachód słońca i doborowa ekipa stworzyły wyjątkową atmosferę. Po trzecie - pierwsze i przemiłe M&G z Kasią po koncercie. Wreszcie po czwarte - znakomity after ze wspomnianą już ekipą, a w programie imprezy m.in. nocna kąpiel w Bałtyku. Ten wieczór to był taki MAX, który dwa razy w życiu się nie zdarza!

Dzień później dokładnie w tym samym miejscu kolejny Kult - i po raz kolejny koncert o wspaniałej atmosferze, tak samo długo jak ten który odbył się tydzień wcześniej w Łebie! Niestety ten koncert musiałem sobie odpuścić jeśli chodzi o uczestnictwo w zabawie pod sceną, gdyż następnego dnia czekała nas podróż powrotna i 600 km do przejechania, jednak mimo wszystko gig miał swoje niewątpliwe walory rozrywkowe, nawet obserwowany z daleka, z pozycji siedzącej, czasem leżącej - na piasku...

Odpoczynek od muzycznych ekscesów długo nie trwał. Koncert Heya w Polanicy stał się przyczynkiem do kolejnej świetnej wycieczki na weekend 29-30 lipca. Imprezka sponsorowana przez browary Piast była niezwykle sympatyczna. Utkwiła mi w głowie m.in. dzięki zatrważającemu widokowi ludzi próbujących pobić rekord świata w piciu wody mineralnej na czas. Nie było łatwo to przeżyć! Jednak udało się, bo było warto - na gigu usłyszałem wyproszoną w Świnoujściu Sowę, za co mogłem osobiście podziękować Kasi na M&G, na które się sami wprosiliśmy do zespołowego namiotu :). Trudno wyobrazić sobie lepszy wieczór - kolejny raz MAX!

Czas na powrót do rodzinnego miasta - gdzie podczas gitarowego festiwalu w Rynku pojawia się Pilich, Raduli i Łosowski - czyli TTR2! Koncert rewelacyjny, m.in. dzięki przemiłej niespodziance w postaci fragmentu Sandmana! Po koncercie zaś tradycyjnie M&G (Łosiu okazuje się przesympatycznym człowiekiem!) i zabawny obrazek: TT uciekający przed zażulonym szczerbatym fanem! :)

Następnie czas by trochę ochłonąć i w Rurze podziwiamy Coffee Break. Zespół zaskakuje oryginalnością - mamy tu trochę jazzu, trochę bluesa, trochę rocka i ambitnego popu. A największe wrażenie robi wokalistka - Monika Wiśniowska, całość wypada nadzwyczaj sprawnie, naturalnie, wesoło i energetycznie! Bardzo pozytywne zaskoczenie, po takim zastrzyku muzyki live dobry humor na resztę wieczoru jest gwarantowany!

Następnie kilkanaście dni przerwy i kolejny mega maraton wakacyjny - czyli weekend w Trójmieście o następującym scenariuszu: 25 sierpnia - Hey w Sopocie, 26 sierpnia - David Gilmour w Gdańsku i 27 sierpnia - ponownie Hey w Warce.

Pierwszy z tych koncertów był wspaniałą nagrodą za cały dzień spędzony w samochodzie. Pamiętam jak odmienne wydawało się morze w porównaniu z tym w Łebie czy Świnoujściu. Niby ten sam akwen, a jakże inny! Spokojny i cichy (w sumie to zatoka, ale wrażenie i tak jest silne), ale też brudny i śmierdzący. Koncert na molo - czad. Najlepsze jak na razie nagłośnienie na Heyu i znakomity występ, zwłaszcza smaczki gitarowe Marcina i wokalne Kasi.

Dzień później jeden z najważniejszych gigów tego roku - nie kto inny jak legendarny David Gilmour w Stoczni Gdańskiej. Do końca życia nie zapomnę, jak koncert zaczynał się przed czasem podczas gdy staliśmy w kolejce do WC. Takiej atmosfery nie da się powtórzyć i odtworzyć na żadnym innym koncercie. Magiczny wieczór, magiczna muzyka i magiczne wspomnienia. Najpierw cała solowa płyta Davida - On An Island, a potem Floydowskie klasyki, w tym cała suita Echoes. Miód. To jak obcowanie z mitem.

Na zakończenie tego hardkorowego weekendu szalona jazda samochodem na południe od Warszawy - do tego słynnego miasta, z którego wywodzi się mój ulubiony polski browar Warka. I takowoż świetny koncert Heya na koncercie właśnie przez Warkę sponsorowanym. Sporo nietypowych atrakcji typu bójki i interwencja ochroniarzy/karetki, ale też miłe niespodzianki: np. Misie w setliście!

Pomimo już 6 zaliczonych koncertów Heya, muzyka ta wcale się nie nudzi - i we wrześniu wybieramy się jeszcze na dwa kolejne koncerty. Pierwszy - 3 września w Polkowicach. Znów dzieje się coś niezwykłego: tym razem przez niemal cały gig leje rzęsisty deszcz, co i tak nie przeszkadza w świetnej zabawie w pierwszym rzędzie zaraz pod sceną. Po gigu kolejny raz miłe M&G. Ale następnego dnia, w drodze powrotnej, dzieje się coś złego - ocieramy się o śmierć, my jednak wychodzimy z tego cało, czego nie można powiedzieć o biednej Corollce...

To jednak nie mogło mnie powstrzymać przed uczęszczaniem na koncerty. 6 września w Rurze gra Not Only - niestety, gig okazuje się najsłabszym w tegorocznej rozpisce. Spokojny, klasyczny do bólu jazz nadaje się świetnie jako tło do popijania piwa. Zabawę nadrabiamy więc 29 września w Lądku Zdroju - dokąd udajemy się Omegą na kolejny gig Heya, pierwszy pod dachem.

Październik to czas na "alternatywę", że się tak wyrażę. Ale nie w tym znaczeniu, w jakim może się większości kojarzyć. Najpierw 7 października w Hali Ludowej podziwiamy Valkirię, jako część Festiwalu Wagnerowskiego. Wysiedzieć 5 godzin na jednym przedstawieniu to niełatwa sztuka, ale warto było - rzecz była świetnie przygotowana i z całą pewnością warta zobaczenia. Udało się osiągnąć efekt uczestniczenia w zdarzeniach, przeniesienia się do innego świata. I nawet nie przeszkadzało mi, że to tak naprawdę jest... opera.

Następnie 15 października Corcho w Literatce w Rynku. Siedzimy przy stoliku VIP-owskim, jako że osobiście znam jednego z członków zespołu, hehe. Świetna okazja, by znów poobcować z muzyką Ala na żywo - w programie jest m.in. Mediterranean Sundance czy Libertango (w wersji bliskiej tej Alowej :)).

Potem czas na totalną alternatywę, a raczej mainstream - i oto wylądowałem ponownie w Hali Ludowej, tym razem na oratorium Tu Es Petrus. Co by nie mówić o tym zjawisku, mi się tam podobało. Muzycznie było czego posłuchać. Fajna praca orkiestry i przede wszystkim świetni soliści w tym moja ulubiona pani Olga :). Warto było i nie obchodzi mnie że to się gra w radiu i że jest na 1 miejscu jakichś czartów. Jest tam naprawdę dużo chłamu, a tu mamy jakby krok w stronę przyzwoitości, może niewielki, ale jednak odważny.

3 listopada w Rurze słuchamy High Breed, w którym gra m.in. słynny Lewandek. Bardzo przyjemny wieczór w Rurze poprzedza kolejną zabawę na Heyu w WFF-ie. Zespół wreszcie miesza coś w repertuarze i dostajemy m.in. świetną niespodziankę w postaci Wczesnej Jesieni.

Dwa dni później jedziemy do Pragi na Ala, bo ów nie raczył zajrzeć drugi raz w tym roku do Polski. Nie omieszkałem przy tej okazji osobiście złożyć zażalenia. Wypad zaś - rewelka. Pozwiedzaliśmy trochę piękną Pragę, a gig dał radę - kameralnie i czadowo. Potem zaś długie pogaduchy z Mariem i także Alem na M&G.

7 grudnia zapieprzamy do Opola na 10 już koncert Heya. I co się okazało? Że trochę przedawkowałem. Chociaż zabawa była przednia - takiego kontaktu z zespołem zarówno w trakcie jak i po koncercie jeszcze nie miałem - tak póki co mówię: wystarczy. Przynajmniej do lata :).

Na sam koniec, w grudniu, powtórka z zabawy w Łykendzie czyli Pilichowski Band na bis. Tym razem jednak w składzie bez Agnieszki - radość więc jest umiarkowanie mniejsza. Muzyka jednak broni się sama, i chociaż nowy bębniarz Radek Owczarz to taka jedna dziesiąta pani Trzeszczak, bawimy się i tak wybornie! Na koniec lądujemy w Rurze na Pluszczowisku i tak oto zaliczam 30 gig A.D. 2006.

To był niezwykle udany rok. Zaliczyłem łącznie 30 koncertów, w tym: 2 za granicą, 5 nad morzem, 10 Heyów :). Byli wszyscy wykonawcy, których najbardziej cenię, łącznie z moją pierwszą prawdziwą miłością Metalliką i obecną największą miłością - Alem. Na pewno nie dam za wygraną i ten rok będzie jeszcze bardziej obfity! Już jest dużo dat, a czekamy na kolejne.

Na koniec część wzruszająca - dziękuję wszystkim, którzy bujali się ze mną po klubach, stadionach, rynkach, halach, plażach, molach, domach zdrojowych, centrach piknikowych, pałacach i stoczniach :). Rządzicie! W szczególności chcę podziękować: Staremu Kotu, Ronniemu, Szymercie, Arkapiszonowi, Maćkowi K. i oczywiście, last but not least, Lince aka Ciotce :). W tym roku też razem poszalejemy!

www.000webhost.com