AL DI MEOLA
28.03.2007
Sala Kongresowa
Warszawa
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
09.04.2007

O koncercie Ala zawsze można śmiało powiedzieć dwie rzeczy, jeszcze zanim się odbędzie. Po pierwsze: że jest to wydarzenie. Niezależnie od tego, czy jest to wypełniona jedynie do połowy sala balowa w praskiej Lucernie, czy wypełniona po brzegi Sala Kongresowa - koncert Ala zawsze jest po prostu wielkim muzycznym wydarzeniem i to się czuje w powietrzu jeszcze zanim muzycy pojawią się na scenie. Człowiek patrzy na pustą scenę jak na jakiś ołtarz, na którym za chwilę zostaną odprawione magiczne czynności.

Po drugie: że jest to uczta. Zajmując miejsca przed koncertem mam uczucie, jakbym zasiadał do suto zastawionego stołu - samymi najlepszymi potrawami. Co więcej, apetyt wzmaga cudowna świadomość delektowania się każdym najmniejszym szczegółem. Dania są pieczołowicie przygotowane, ale za każdym razem smakują inaczej; są doprawione w inny sposób - zawsze pełne smaczków i najwyższej jakości.

Wizyta w Warszawie to pierwszy z aż 6 (!) przystanków w Polsce na tegorocznej trasie Ala po Europie. Gitarzysta zawsze chętnie do nas przyjeżdżał, ale ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że tyle razy podczas jednej trasy jeszcze go u nas nie było :). Nic tylko się cieszyć! Nie wypadało ominąć tego pierwszego razu.

Bilety drogie (chociaż cena jak najbardziej adekwatna do jakości imprezy) - ale za to przy wejściu każdy dostał specjalnie przygotowaną na tą okazję gustowną, kilkunastostronicową książeczkę o Alu, zawierającą biografię artysty i wybrane fragmenty wywiadów, których udzielił podczas rozlicznych wizyt w Polsce, a to wszystko okraszone fotografiami i wydrukowane na wysokiej jakości kredowym papierze. Życzyłbym sobie na każdym koncercie dostawać taką pamiątkę!

Po wejściu do środka zostawiliśmy kurtki w szatni i udaliśmy się na salę by zająć miejsca. Z naszego pierwszego rzędu nagle zrobił się trzeci - za sprawą dwóch rzędów dostawionych vipowskich krzesełek. Ale co tam. I tak było nieźle, chociaż mogło być lepiej - niestety siedzieliśmy trochę z boku i widoczność nie była najlepsza. Al, gdy grał akustycznie na siedząco, był schowany za Gumbim - ten zaś siedział do nas tyłem, Mario chował się gdzieś za nutami a Tony'ego zasłaniał wzmacniacz :). Jedynym dobrze widocznym członkiem zespoł był basista Mike Pope - człowiek niestety najmniej atrakcyjny jeśli chodzi o sceniczny byt. Ale w końcu nie to co widać, a to co słychać jest najważniejsze!

Pod tym względem zaś - gig nie miał sobie równych. Ośmielę się stwierdzić, że tak dobrego nagłośnienia jeszcze na Alu nie słyszałem! To było wręcz fantastyczne - było głośno, ale i selektywnie, dynamicznie i z mięsem - proporcje dół/środek/góra były doskonale wyważone. Elektryczne fragmenty koncertu dały niezłego kopa! Stopa brzmiała prawie jak u Larsa :).

Koncert rozpoczął się w miarę punktualnie - kilka minut po 20.00 Al już był na scenie i rozpoczynał setlistę San Marco - pierwszym kawałkiem z Consequence of Chaos, który całkiem nieźle pasuje na otwieracza gigu. Jest reprezentatywny dla albumu jako całości i ma fajną melodię która szybko wpada w ucho. Mario popisuje się brzmieniami, a Al od razu synkopuje ile się da, skurczybyk :).

Potem jeden z najważniejszych dla mnie momentów - i przepiękny One Night Last June z Kiss My Axe, z którym wiążę mnóstwo pięknych wspomnień, a poza tym to jeden z najlepszych utworów Ala. Przyznam, że tym razem to był ten moment, kiedy miałem kumulację ciar - coś niesamowitego. Nowa aranżacja jak zawsze powaliła, szczególnie perkusyjny moment rozpędzania się po wolnej solówce... To było jedno z tych dań, którym niczego nie brakuje, gdzie każde ziarenko przyprawy jest tam gdzie powinno :).

W tym miejscu nastąpiła pierwsza niespodzianka, jeśli chodzi o setlistę. Al zamiast przywitać się i przerzucić na akustyczne brzmienie, dalej częstuje nas elektrycznym mięskiem - i to w najlepszej postaci: Tao z najnowszego albumu. Trzeba przyznać że kawałek wiele zyskuje na koncercie, a to zasługa przede wszystkim Tony'ego - nowego perkusisty, do którego z początku byłem sceptycznie nastawiony, ale którego po ostatnim razie szczerze polubiłem. Gość ma niesamowitą technikę i styl! W trakcie jego solowego popisu największe wrażenie zrobiły na mnie rozbudowane akcentowania stopą. Tego trzeba posłuchać! A jeszcze przy tym nagłośnieniu... Aż mi trudno było wysiedzieć.

Dopiero po pełnym energii Tao przyszedł moment na chwilę wytchnienia i wspomnień - Al się przywitał i zapowiedział, oczywiście, Azzurę. To już Meolowy klasyk, który zawsze sam się obroni, chociaż boli to, że od jakiegoś czasu nie grają końcowej - moim zdaniem znakomitej - partii. Ale i tak jest to niezawodny ciarowyzwalacz :).

Następnie Mario i Mike idą na herbatkę na zaplecze, a to oznacza medley z bębnami - stały punkt każdego gigu, podczas którego "najdłuższy związek Ala" pokazuje, co to znaczy rozumieć się muzycznie. Przekomarzania i żartów muzycznych było jak zwykle bez liku, tym razem ubranych w suitę złożoną z: Milonga Del Angel Piazzolli, klasyka Rhapsody of Fire z Tirami Su oraz Cafe 1930. Publiczność żywiołowo reagowała na gitarowo-perkusyjne popisy, jak zwykle :).

Potem wróciła reszta zespołu... Al zaczął grać Hypnose, ale okazało się, że Mario jeszcze nie przyszedł... I najwyraźniej zapomniał że już pora wrócić na scenę :). Oczekując na wejście jego partii Al wydłużył więc początek, sprytnie improwizując. Było to dosyć zabawne, chociaż pewnie większość osób na sali nie zorientowała się w ogóle, że coś jest nie tak. Oczywiście gdy Mario pojawił się na scenie muzycy skwitowali całą sytuację śmiechem.

Hypnose jak zwykle połączone było z Red Moon - kolejnym pełnym ognia kawałkiem z CoC, który zaczyna się naprawdę mocnym riffem kojarzącym się z początkami solowej kariery Ala. Gumbi zawsze wtedy podskakuje i motywuje publiczność do klaskania, która jednak po kilku minutach zawsze poddaje się, gdy przychodzi partia o ciut skomplikowanym podziale :).

Po tym kawałku na scenie było małe zamieszanie - pomyślałem sobie, Al szykuje się do zaprezentowania diabolicznych inwencji :). Nic z tych rzeczy! Oto kolejna niespodzianka w setliście: Gumbi sobie poszedł na bok, a za bongosami zasiadł Tony i zespół w nieco zmodyfikowanym składzie zagrał Turquoise! Świetny kawałek z CoC zresztą - jeden z moich ulubionych. Jak zwykle koncertowa wersja była mocno przearanżowana w porównaniu z albumową - tym razem wyjątkowo ujęły mnie improwizacje i brzmienia w środkowej partii, podczas gdy Mario gra główny motyw bardzo nisko. Wspaniała atmosfera!

Jednak po Turquoise nieco się zmartwiłem - rozbrzmiał Chickowy klasyk, Senor Mouse - co zwiastowało koniec gigu! Było za dziesięć dziesiąta, ale pomyślałem, że to przecież nie możliwe, że w Pałacu Kultury nie można hałasować po dziesiątej :). Jednak brak diabolicznych inwencji nie był przypadkowy - po Senorze muzycy pożegnali się z publicznością i zeszli ze sceny. Pozostał lekki niesmak.

...który na szczęście został wynagrodzony chwilę później, bo dostaliśmy jeszcze dwa bisy! Może nie za dużo, ale za to jakie! Na pierwszy ogień jak zwykle poszedł Egyptian, chociaż nie mogłem się nim w pełni cieszyć, gdyż byłem jeszcze zmartwiony przedwcześnie kończącym się gigiem! Podczas Egyptian miała miejsce zabawna sytuacja. Możecie co prawda mi nie uwierzyć, ale jak tam sobie chcecie - Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie mam w zwyczaju ubarwiać opowieści - jak to niektórzy czynią nagminnie :). A sytuacja była taka: w środkowej części Egyptian, gdzie są zmiany tempa i "wesoły" riff podczas którego włącza się publiczność, a wodzirejem jest Gumbi.. Wszystko posypało się na ułamek chwili. Dlaczego? Jest taki fragment, który zaczyna sam Al - a zespół włącza się wraz z kolejnymi taktami. Więc Al zaczyna grać szybki riff, Gumbi wstaje... I najwyraźniej się pogubił, bo uniósł ręce do góry, ale nie klasnął - odwrócił się w stronę Ala, ten w jego stronę i... mogiła... No prawie, gdyby nie to, że zacząłem głośno klaskać w odpowiednim momencie - Gumbi w mig podłapał i po chwili publiczność też, a Al skwitował sytuację szerokim uśmiechem skierowanym w moją stronę - klaszczącego "bohatera". Hehe. Zróbcie z tym co chcecie ale to było naprawdę zabawne :).

Po Egyptian nie wytrzymałem i wstałem (publiczność zachowywała się jednak trochę drętwo, jak na standardowym jazzowym koncercie - do czego Alowi baaardzo daleko) no to Al gestem zaprosił ludzi tradycyjnie pod scenę. No to pobiegliśmy depcząc po nogach warszawskim garniturowym jazzfanom :). Końcówka gigu wprawiła mnie w osłupienie. Al zaczyna grać jakiś zupełnie nieznany riff! Po chwili dołącza się reszta składu, zmienia się tonacja... Myślę sobie - new song! :) Ale to był tylko taki teasing - tajemniczy riff zamienił się w motyw przewodni Libertango - a to właśnie moja Towarzyszka chciała usłyszeć, więc wszyscy byli zadowoleni. Ja również, bo w międzyczasie Gumbi wypatrzył mnie wśród tłumu i już wiedziałem że M&G będzie udane :).

Po pożegnaniu na scenie pojawił się Dionizy i zapowiedział, że Al będzie podpisywał płyty, chociaż "czyni to bardzo rzadko" (hehe, jeszcze nie byłem na gigu na którym by tego nie robił, ale ok niech Dioniemu będzie). No to poszliśmy polować na muzyków. Kolejka się ustawiła do stoiska z merchem że hoho. Nie było sensu się pchać w to tałatajstwo, bo nie zależało mi przecież na głupim autografie na płycie, których już mam ładną kolekcję, tylko na samym spotkaniu. W tym tłumie po chwili zjawił się Mario - który od razu nas rozpoznał! To dowód na to, praskie M&G nie tylko nam zapadło w pamięć! Pogadaliśmy chwilę z Mariem, który potem udał się na podpisywanie płyt - podobnie Al, niestety obstawiony zgrają durnych ochroniarzy.

No to my wróciliśmy na Kongresową (powodu nie będę zdradzał bo się wstydzę :)). A tam co? A tam Gumbi i reszta zespołu sobie siedzi gdzieś z tyłu sceny i gaworzy, podczas gdy techniczni zwijają ekwipunek. No to wołam Gumbiego, który wita się ze mną jak ze starym kumplem - okazało się, że on również mnie pamiętał! Stanie pod sceną przy perkusji na każdym gigu i akcentowanie wraz z nim uderzeniami rąk o podłogę odniosło skutek :). Hehe. W każdym razie, zrobiło nam się tam zwykłe spotkanie towarzyskie - podeszli też Mike, Tony, po chwili dołączył Mario i powiem tylko tyle: była kupa śmiechu :). Ci ludzie są niesamowici! Tak mili, otwarci, weseli, nie mają w sobie nawet pół procenta gwiazdorów. Rozmawiali z nami jak ze starymi kolegami, kosmos!

Po takim spotkaniu po prostu nie wypada mi nie pojechać na przynajmniej jeden z trzech gigów, jakie Al gra w Polsce w kwietniu.. Takie znajomości trzeba pielęgnować :). Myślę że jeszcze ze 2 takie spotkania i będziemy razem robić flaszkę na bekstejdżu :). Tylko Al gwiazdor głupi z tymi ochroniarzami tam łazi zamiast się przyłączyć :). Ale spoko, co się odwlecze...

Jeszcze słowo o merchu, bo opuszczając Kongresową przyjrzeliśmy się stoisku... I tylko żal w gardle ścisnął, że nie poszło się wcześniej do bankomatu - Alowego t-shirta będę musiał kupić sobie następnym razem.

Na koniec pozwolę sobie zadać pytanie - jak Ci goście to robią, że za każdym razem jest coraz lepiej? Aż strach jechać na kolejny koncert...

www.000webhost.com