METALLICA
15.09.2008
O2 Arena
Berlin
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
11.10.2008

Do Londynu zjechaliśmy w dzień koncertu, czyli 15 września baaardzo wczesnym rankiem. Dość powiedzieć, że konieczna była pobudka o 4.00 rano. Ale w tak szlachetnym celu nie była ona straszna nawet mnie - licencjonowanemu przeciwnikowi wczesnego wstawania! Anglia działa na mnie bardzo mobilizująco. Przez cały pobyt zapieprzałem bez zająknięcia niczym królik na Duracellu!

Ponieważ nasz pobyt nie należał do długich, każdą chwilę należało właściwie wykorzystać. Ten dzień zaczęliśmy więc od wizyty w Science Museum. Wielgachne muzeum, mieliśmy już trochę dosyć pod koniec, a przed nami przecież jeszcze główny powód całej wyrypy - impreza z Metalliką. Najpierw jednak trzeba było zameldować się w naszej noclegowni na Greenwich (niedaleko O2). Tam poznaliśmy szalenie sympatycznego Semiego - kolesia, który zarządzał całym majdanem. Okazało się, że także jest fanem Metalliki i wybiera się na wieczorny koncert.

Po tym jakże przyjemnym początku pobytu, udaliśmy się na krótki odpoczynek, a następnie autobusem do O2. Hala zwana kiedyś Millenium Dome (zbudowana z okazji obchodów nadejścia nowego tysiąclecia) robi spore wrażenie. Wygląda trochę jak wielki, łysiejący jeż-albinos. I podobnie jak w Berlinie, na wielkich wyświetlaczach migotały loga Metalliki i Death Magnetic. Wiedzieliśmy, że jesteśmy we właściwym miejscu.

Olbrzymią wygodą był brak kłopotów z wchodzeniem. Niestety, nie udało się dorwać biletów na płytę, nie musieliśmy być więc na otwarciu drzwi. Weszliśmy więc sobie po ludzku, bez przepychania się. Działo się to chyba szybciej niż zczytywanie przez ochronę normalnego biletu - miła pani machnęła moją kartą bankową, po chwili wydrukował się bilecik i już byłem w środku.

A tam rzuciły się w oczy przede wszystkim liczne stoiska, na których sprzedawany był nowiutki, oficjalny album Rossa Halfina ze zdjęciami z całego jego czasu spędzonego z Metalliką. Świetna pozycja, ale uznaliśmy, że na pewno będzie się dało zakupić ją także u nas. Chyba się lekko myliliśmy.

Nasze bilety zmusiły nas także do rozdzielenia się - jedna osoba mogła zamówić tylko 2 bilety. Okazało się, że niefortunnie moja miejscówka jest wyjątkowo kiepska. Postanowiliśmy się więc tym specjalnie nie przejmować i omijając ochronę, udać się na najlepszy sektor, przeznaczony dla Metclubowiczów. Mnóstwo pustych miejsc, idealny widok na scenę - zapowiadało się świetnie.

Długo nie czekaliśmy, a zgasły światła i rozbrzmiało tradycyjnie Ecstasy of Gold, a zaraz po nim intro do That Was Just Your Life. Co za świetny otwieracz, zarówno płyty, jak i koncertu. Mam nadzieję, że Metallica zachowa go na całą trasę. Świetny, bardzo energetyczny i dynamiczny kawałek, grany dodatkowo odrobinę szybciej na żywo niż na albumie. Znakomita porcja harmonii pod koniec piosenki i bardzo mocny wokal Jamesa w ostatnim refrenie. Jeśli ktoś uważa, że jego obecny głos jest słaby, powinien posłuchać tego wykonania.

Następnie płynne przejście do The End of the Line. Chłopaki nie dają sobie ani fanom chwili wytchnienia. Kawałek, podobnie jak w Berlinie, powitany przez fanów jak stary szlagier. Wszyscy od pierwszych taktów krzyczą "hey! hey!". Końcowa partia z basem Roba granym w wysokim rejestrze poraża niczym prąd. Kawałek elektryzuje niczym Ride the Lightning, ale też pozwalą na chwilę wytchnienia melodyjną partią niczym w King Nothing. Kawałek kończy Kirk grając krótkie doodle, oparte na głównym riffie z The New Songa.

Reflektory gasną, robi się mrocznie, a James zaczyna chyba najbardziej mroczny i ciężki kawałek w całym katalogu Metalliki - Thingy. Poprzedzony psychodelicznymi dźwiękami niczym z horroru. Utwór ciężki jak zawsze, spore wrażenie robią ekscentryczne okrzyki Jamesa i solówka przypominająca dźwięki wydawane przez zarzynaną świnię.

Przed kolejnym kawałkiem James wygłasza pamiętną przemowę: "I just gotta say something, man. Put the fuckin' cameras away, put your phones away, let's enjoy the metal show, ok? You'll call your mom later, allright? Little 2-second blur of some shitty Metallica on youtube, it's not gonna make you famous. Enjoy this moment, allright?" Nic dodać nic ująć. Niewiele jest głupszych widoków na świecie niż setki aparatów i telefonów komórkowych w powietrzu w trakcie koncertu. Po co tak zaciekle nagrywać coś, z czego się nie ma żadnych wspomnień?

Kolejna porcja dzikości to Of Wolf And Man - jeden z moich ulubionych kawałków z Czarnego Albumu. Tym razem Rob pozwolił sobie na pewien psychodeliczny dźwięk w końcówce utworu. Coś pomiędzy jodłującym samurajem a małpą na sterydach dawkowanych w czopkach. Chociaż chyba to miało zabrzmieć jak wściekły wilczur. Tak by w każdym razie wynikało z kontekstu piosenki.

Kolejny kawałek to standard, mile widziany w innym miejscu setlisty - One. Niestety tutaj skończyło się tzw. sranie babci i zostaliśmy wyproszeni z miejsc, w których się znajdowaliśmy, bo szanowni właściciele najlepszych miejscówek na hali w końcu postanowili zwlec tam swoje dupska dzierżąc w dłoniach piwo (sic!). Nie ma to jak wykupić najlepsze bilety i przyjść w połowie koncertu. Hell yeah! Prawdziwy heavy metal i dedykejszyn. Miejsca dla nas się skończyły więc stanęliśmy sobie przy schodach. Jednak żeby nie było tak łatwo, nie spodobało się to ochronie. Murzyn wyraźnie mniej sympatyczny od naszego kumpla Semiego poinformował nas, że nie wolno nam tam przebywać. Na nic zdała się siła perswazji Ronniego, która rozbiła się o mur nieczułości czarnego pracownika bojącego się o swoją posadkę. W dodatku zaczęliśmy wyglądać na cwaniaków i ochrona postanowiła eskortować nas do naszego sektoru. Trzeba więc było przypomnieć sobie, po co ma się nogi.

Niestety, w innych miejscach wcale nie mieliśmy więcej szczęścia. W każdym sektorze schemat się powtarzał. Kursowaliśmy tak podczas BBS i Cyanide (niestety). Ale za to obejrzeliśmy te kawałki chyba z każdego możliwego punktu hali. To prawie jak proshot.

Na Frantiku wylądowaliśmy na naszych miejscach. Nie było już innego wyjścia. Ale w końcu wkurw mi minął, stwierdziłem że nie będę sobie psuł koncertu! W końcu to drugie i ostatnie Death Magnetic Party na świecie, trzeba korzystać!

I tak oto korzystałem na Sleepz, Roam, Bellz (po nim cytat z Sandmana zagrany przez Kirka), The Day (kapitalny koncertowy kawałek), Master i Blackened. Na tym skończył się segment głównego setu i chłopaki zeszli na chwilę ze sceny. Po krótkiej chwili weszli jednak z powrotem i James poprosił o zapelenie świateł. A my czekaliśmy na zrzut piłek. Blitzkrieg został zamieniony na Stone Cold Crazy. Piłki nadal nie spadły, ale za to Lars nieźle się zamotał przed trzecią zwrotką, powodując chwilę konsternacji w całym zespole. Jedna z bardziej uroczych wpadek.

Piłki spadły dopiero na Seeku poprzedzonym, podobnie jak w Berlinie, Jump in the Fire. Emocje w końcówce koncertu bardziej więc wynikały z tych piłek, niż z atrakcyjności piosenek. Haha.

Po koncercie udaliśmy się na krótkie after party do Indigo, skąd pochodzi moje trofeum czyli spondżowa łapa z logiem DM i GH. Jak zwykle nie złapałem kostki ani pałki, ale tym razem jestem usprawiedliwiony, bo stałem na dupnym sektorze.

Koniec koncertowych ekscesów, ale nie koniec przygód w Anglii, gdzie spędziliśmy jeszcze 3 dni. Skrótowy ich przebieg podejrzeć możecie w galerii - gdzie zamieściłem bardzo ściśle wyselekcjonowaną porcję zdjęć ukazujących, co, gdzie, z kim i jak. Było po prostu pięknie. Dawno już tego nie robiłem, bo to zawsze brzmi lamersko, ale pragnę w tym momencie serdeczne pozdrowić wszystkich, dzięki którym ta wyprawa była tak niesamowita, jak była. Zaczynając od kobiet: Agata, Arkapa, (teraz faceci) Szymerto, Ronnie, Bogi, Semi i cała reszta napotkanych przemiłych Londyńczyków, Coventryńczyków i innych ńczyków. To z pewnością nie nasza ostatnia wizyta w Zjednoczonym Królestwie. We will be back!

Jeszcze słówko podsumowania na temat imprez z okazji premiery Death Magnetic. Metallica po raz kolejny potrafiła zaskoczyć. Co ciekawe, te koncerty naprawdę miały luzacką atmosferę, można się było na nich poczuć jak na wielkiej uroczystości, zorganizowanej jednak jak dobra impreza - czyli w bardzo luzacki sposób. Absolutnym szczytem tej atmosfery były piłki plażowe - jaki inny zespół metalowy tej rangi odważyłby się na coś takiego? Głupie, ale jakże zabawne. Jak impreza, to impreza!

Co tu dużo mówić. Ostrzę se już kły na właściwą trasę, która odbyć ma się na wiosnę przyszłego roku. Może O2 po raz kolejny? Czemu nie, byle tylko na płycie. Zawsze zastanawiałem się, jak to jest przeżyć koncert na trybunach. Już wiem - i więcej nie chcę.

www.000webhost.com