GREEN DAY
07.10.2009
O2 World
Berlin
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
14.01.2010

Do Berlina udaliśmy się z Frankfurtu poczciwym Ryanairem dzień po koncercie Oi Va Voi. Koncert Green Day zaś był następnego dnia, więc mieliśmy odpowiednio dużo czasu by się w Berlinie zaakomodować. Nasz hostel umiejscowiony w północnej części miasta okazał się być atrakcją samą w sobie - do naszego pokoju prowadziły dziesiątki ciemnych korytarzy, przedzielone drzwiami, które otwierały się na hasło. To jednak nic w obliczu eksplozji tuż pod naszymi drzwiami :) Było wesoło i może niezbyt bezpiecznie, ale za to w okolicy znaleźliśmy wyjątkowo smaczną pizzę za jedyne 3 euro :)

O2 World nie jest nam obcym miejscem - raptem rok temu byliśmy tu na Death Magnetic release party. Zjawiliśmy się ok. południa by zająć dogodne miejsce pod bramkami, których ku naszemu zdziwieniu... jeszcze nie było. W ogóle było bardzo mało osób, pomimo zawodowej pogody (to był jakby ostatni dzień takiego prawdziwego lata - słonecznie i ciepło). Barierki ustawiono dopiero jakieś 3 godziny później - ok. 15 i nadal nie było zbyt wiele osób.

W międzyczasie zapoznaliśmy się z grupą sympatycznych koleżanek, których część była naszymi krajankami :) Okazało się, że ekipa jest w Idiot Clubie. Nie wdając się w nudne szczegóły, udało nam się wkręcić na soundcheck. Zespół zamiast M&G w ten sposób wyróżnia fanów zrzeszonych w swoim oficjalnym fanklubie.

Wcześniej trzeba było jednak odpowiedzieć na pytanie - czy rezygnować ze strategicznych pozycji na rzecz szansy wejścia na soundcheck? Jak się jednak okazało, prawo przyciągania było z nami już wówczas i wątpliwości były zbędne :) Czekanie trochę się dłużyło, ale w końcu zjawił się sympatyczny gość z ekipy Idiot Clubu i wpuścił nas do środka. Potem jeszcze trochę czekania w holu i wreszcie zaprowadzono nas na halę. Zespół już był na scenie i grali akurat American Eulogy. Ochrona kazała nam się ustawić wzdłuż trybun jednak Billie Joe zawołał nas i już po chwili bawiliśmy się pod sceną. Zespół zagrał jeszcze fragmenty King for A Day i 21st Century Breakdown. Tre rozdał kilka pałeczek i zespół udał się z powrotem za kulisy.

Pomimo tego, że obiecano nam eskortę pod same bramki, po prostu wyprowadzono nas tylnym wyjściem z budynku i sami musieliśmy zadbać o swoje tyłki. Gdy wyszliśmy, było już znacznie więcej ludzi, ale ku naszemu zdumieniu wszyscy byli grzecznie ustawieni w kolejce. Nie było więc problemu, by wrócić dokładnie tam, gdzie byliśmy - pod same bramki.

Czekanie na sam gig już się tak nie dłużyło - w końcu otworzono bramki i pobiegliśmy pod samą scenę. Wisiałem na barierce po prawej stronie sceny, mniej więcej w punkcie, gdzie zaczynało się "molo" - chyba najlepszy spot do obserwowania gigu. Dokładnie w tym samym miejscu stałem wcześniej na soundchecku :)

Oczekiwanie już na hali umilił wielki pijany różowy królik, który z browarem wyszedł na scenę i pozataczał się parę razy. Wkrótce jednak reflektory zgasły a my usłyszeliśmy charakterystyczne intro z 21st Century Breakdown - Song of the Century, po którym nastąpiło kolejne intro - akustyczne gitary z tytułowego kawałka. Na scenie zjawiają się Billie Joe, Mike, Tre, Jason i reszta ekipy, a publiczność szaleje! Tre stopniowo buduje napięcie na tomach i po chwili szaleństwo się zaczyna!

Tytułowy kawałek, mimo iż początkowo jest w dosyć średnim tempie, porywa berlińska publiczność, która śpiewa każde słowo. Środkowa część to pierwsza okazja do tego, by zaśpiewać pod dyktando Billiego słynne "heeeyyyoooo". Oj czekałem na ten moment długo, bo aż 4 lata :) Potem skoczna szybka część, podczas której nie sposób nie oddać się szalonemu headbangingowi :)

Następnie leci pierwszy singiel z nowej płyty - Know Your Enemy. Specjalnie za nim nie przepadam, ale na koncercie doskonale się sprawdził - można kontynuować zdzieranie sobie gardła. Billie znów wykorzystuje przerwę w środku na kilka "heeyooo".

Atak kawałków z nowej płyty trwa - następny jest mój ulubiony East Jesus Nowhere, kolejny doskonały koncertowy song. Fajnie wychodzi śpiewanie przez publiczność głównego riffu, podobnie jak środkowa część zakończona okrzykiem "you will disappear". Chociaż spora część niemieckiej publiczności nie wiedziała chyba za bardzo, co ma robić. W melodyjnej instrumentalnej części Billie bezbłędnie dyryguje rękoma wszystkich ludzi zgromadzonych w hali i mamy ładnie falującą widownię. Po raz pierwszy też na scenie pojawia się dzieciak, który najpierw przez moment kontynuuje dyrygowanie publiką, a potem staje się częścią teatralnego spektaklu Billiego, w którego kluczowym momencie odpalone zostaje pyro, a dzieciak pada na scenę jak martwy.

Zabawny dialog między dzieciakiem a Billiem ma miejsce po piosence - na pytanie o imię dzieciak odpowiada "Luke", na co Billie "may the force be with you" i zachęca publikę do skandowania jego imienia gdy ten się rzuca z mola z powrotem w publikę.

Zespół po raz pierwszy opuszcza repertuar z nowego albumu, by zagrać jeden z największych hiciorów z American Idiot - czyli Holiday. Kolejna znakomita okazja do opętańczego headbangingu i zdzierania gardła, zwłaszcza podczas refrenów: "I beg to dream and differ from the hollow lies". Świetnie wypada środkowa część, podczas której na komendę BJ-a "lights out" gasną wszystkie reflektory na hali, oprócz tego, który trzyma Billie i "skanuje" nim publikę. Świetny efekt i kolejny przykład na pomysłową teatralność koncertów GD. Warto wspomnieć jeszcze o niespodziewanym pyro w trakcie "BANG BANG", niczym landmine niegdyś na Metallice :)

Tre rozpoczyna kolejny kawałek, którym GD wraca do repertuaru z 21st, a jest to wpadający w ucho The Static Age. Życzyłbym sobie, aby po początkowych słowach Billiego "no cellphones" wszyscy schowali komórki, ale oczywiście to się nie stało. Przed zwrotkami znów śpiewamy "heeeyooo". Tego nigdy za wiele :) I tak jednak najlepszym punktem kawałka jest solo na saksofonie w wykonaniu Jasona Freese, którego brak na albumie.

Zespół nie daje chwili wytchnienia, jednak kolejny kawałek - Before the Lobotomy - zaczyna się nieco spokojniej, by potem jednym z najlepszych riffów na albumie rozkręcić się na dobre. Fajnie wychodzi zmieniony tekst: "Songs of yesterday now live right here in Berlin".

Po tym kawałku zespół na dłużej zostawia na bok nową płytę, by pograć trochę starszych utworów. Najpierw spokojne, a zarazem monumentalne Are We the Waiting, podczas którego trudno nie poczuć "wzniosłości" chwili. Zwłaszcza po przemowie Billiego, który wspomniał pierwszy koncert w Berlinie w 1991 roku i nawiązał do tego, że gdy się w coś wierzy, trzeba działać do końca. Are We the Waiting przechodzi w energetyczne St. Jimmy, podczas którego BJ biega po scenie jak mały wariat. No i klasyczne chórki "St. Jimmy" - tutaj puszczam oczko do Szymerty ;) Zabrakło Ciebie w tym momencie! To jak bestie w Sandmanie :)

Potem wielki hicior czyli Boulevard of Broken Dreams. Piosenka ograna do bólu przez radia i telewizję, ale na koncercie zdecydowanie warta usłyszenia. Tym bardziej, że praktycznie pół utworu śpiewa publiczność.

Wreszcie przyszła pora na porcję starego GD. Zaczęło się od Hitchin' A Ride, a właściwie od kolejnej zabawy BJ z publiką, która dokańczała po nim różne cytaty. Hitchin' oczywiście trwał dobre 8 minut, a w środku wyczekiwana zabawa w odliczanie. Kolejne było When I Come Around, kawałek za którym wybitnie nie przepadam, ale na koncercie zabrzmiał fajnie. Wolałbym jednak jakiś inny stary hicior w tym miejscu. Potem jednak zespół się trochę zrehabilitował, bo usłyszeliśmy rzadko grane I Fought the Law - kolejna okazja to dalszego zdzierania sobie gardła.

Kolejna zabawa z publiką poprzedza następną porcję starych hitów - Brain Stew/Jaded. Pod koniec Brain Stew szatan wstąpił w Mike'a podczas końcowych wokaliz. Doczekałem się też ujrzenia na żywo koncertowej tradycji GD i tak oto najpierw Billie a potem dzieciak z publiczności polewał ludzi gigantycznym pistoletem na wodę. Billie zaś wziął... wyrzutnię t-shirtów. Niezły miała zasięg, koszulki dolatywały nawet na trybuny.

Wielka niespodzianka miała miejsce po Jaded. Normalnie w tym miejscu setu jest Longview, ale oto Tre zaczyna wygrywać na ridzie charakterystyczny rytm, po chwilą dołącza Mike... Nie może być... A jednak! Knowledge! Kawałek wykonany na tej trasie jak dotąd chyba tylko raz, o ile mnie pamięć nie myli. No i mój ulubiony. Fantastyczna niespodzianka. To chyba tutaj zdarłem sobie gardło. Na scenie został skompletowany zespół złożony z fanów - starałem się pokazać, że gram na perce, ale ostatecznie wszedł jakiś starszy grubas. No i niedobrze, bo strasznie przyspieszał, w rezultacie w końcówce było narzucone niezłe tempo.

Potem od razu Basket Case - całe O2 World śpiewa pierwszą zwrotkę zamiast Billiego, a Tre wyrzuca po kolei pałeczki. Nie ma co, bez tego kawałka nie może obejść się żaden set GD. To taki zielony Master :) Następnie kolejny klasyk - She, ale prawdziwa rozpierducha ma miejsce dopiero na wyczekiwanym King for A Day, oczywiście połączonym z Shout i z uwzględnieniem różnych cytatów, takich jak Satisfaction. To, co się tutaj dzieje na scenie, ciężko opisać słowami. To trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy. Jedna wielka impreza :)

Przyszła pora na epickie wykonanie najnowszej ballady - 21 Guns w wersji nieco innej, niż tej, którą znamy z albumu. Ale to norma na koncertach GD. Oczywiście czynny udział w wykonaniu kawałka bierze publiczność zgromadzona w O2 World. Billie prezentuje ciekawe wokalizy podczas melodyjki z Pełnej Chaty :) Na zakończenie głównego setu zaś słyszymy 7-minutową wersję American Eulogy, podczas której Billie zbliża się do krawędzi sceny w miejscu, w którym stoję i następuje wymiana spojrzeń, a także zostaję przez niego wskazany palcem :) Coś ten gest staje się normą na koncertach, na których ostatnio bywam :)

Po krótkiej przerwie czas na pierwszą porcję bisów. Na pierwszy ogień American Idiot - po raz kolejny czyste szaleństwo. BJ spore partie do odśpiewania pozostawia publice. Ostateczne zniszczenie moich strun głosowych jednak następuje na blisko 10-minutowej wersji Minority. Oczywiście za punkt honoru postanowiłem sobie wytrwać z najdłuższą wokalizą na jednym wdechu i rzecz jasna się to udało :) Oprócz tego mamy oczywiście pyro i konfetti z wielkich dmuchaw. Jedna z nich jest dokładnie przy mnie i jej operator miał najwyraźniej nielichy ubaw, że o mało mnie nie trafił strumieniem powietrza w oko. W odpowiedzi obrzuciłem go po głowie kilkoma papierkami, które złapałem. Ach, jak ja lubię takie infantylne zabawy :D

Na drugi bis Billie pojawia się sam na scenie, w towarzystwie gitary akustycznej. Pierwsza piosenka jest zawsze niewiadomą - tym razem usłyszeliśmy Give Me Novacaine. Na zakończenie zaś oczywiście nie mogłoby być nic innego jak Good Riddance. Na tej trasie chyba w najfajniejszej wersji jaką słyszałem. I to już koniec koncertu. Pozostało zdarte gardło (kłopoty z mówieniem miałem jeszcze przez tydzień), obolała szyja (kłopoty z ruszaniem głową miałem jeszcze przez tydzień) i sterta papierków na ubraniu i na głowie (otrzepałem się zaraz po wyjściu z hali).

Jakie to miłe uczucie, zobaczyć po raz pierwszy na żywo wykonawcę, którego się lubi. Takie emocje nie zdarzają się już nawet na tym drugim koncercie. 2,5-godzinny gig Green Daya nie zawiódł. Przednia zabawa przez każdą sekundę. Billie dyrygujący kilkunastotysięcznym tłumem zrobił na mnie spore wrażenie - bez wątpienia obok Hayley to jeden z najbardziej charyzmatycznych frontmanów. Koncert był tak niesamowicie przepełniony energią, że lekko dziadowata już Metallica wydaje się dawać o wiele bardziej stonowane koncerty :)

W tej sytuacji koniecznością wydaje się zaliczyć kolejny koncert GD w 2010. Tym razem zespół będzie grał duże koncerty na stadionach. Nie mogę się doczekać.

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com