GREEN DAY
26.06.2010
Parc Des Princes
Paryż
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
02.09.2010

Miło jest czasem udać się do wytwornej restauracji i zjeść wykwintny, obfity posiłek złożony z dwóch dań. Nasza czerwcowa wizyta w Paryżu właśnie to miała na celu. Po pysznym, słodkim pierwszym posiłku w postaci Paramore, przyszła wreszcie pora na danie główne - Green Day.

Nie minęło wiele czasu od ostatnich taktów Misery Business, gdy na scenie pojawił się wielki, zataczający się różowy królik, będący dla fanów GD podobnym sygnałem, jak niegdyś It's A Long Way to the Top dla fanów Metalliki, że należy się przygotować. W pierwszych rzędach pod barierką oznaczało to nic innego, jak coraz bardziej uciążliwą walkę o utrzymanie pozycji - Francuzi nie dawali za wygraną! Królik spędził na scenie znacznie więcej czasu, niż podczas ubiegłorocznego koncertu w Berlinie, m.in. znakomicie dyrygując publicznością podczas puszczonego z głośników YMCA. Efekt napierania tłumu jednak nasilił się kilkukrotnie, gdy po paru minutach od zejścia królika ze sceny, rozbrzmiały pierwsze takty charakterystycznego intra z ostatniej płyty - Song of the Century. Podczas jego trwania na scenie pojawiają się Tre, Mike i Billie Joe, w towarzystwie pozostałych muzyków i już wiadomo, że najbliższa okazja do wypoczynku nadaży się po koncercie!

Już od pierwszych sekund 21st Century Breakdown wiadomo, że koncert w Paryżu to nie będzie bułka z masłem. Żabojady wiedzą, jak się bawić! Odpowiedź ze strony publiczności jest fenomenalna, co Billie wykorzystuje bardzo szybko, gdy zaczyna się szybka część piosenki, by rzucić kilka pierwszych "HEEYOOO".

Podczas kolejnego Know Your Enemy, na wyświetlaczu z tyłu pokazują się płomienie i powiem tyle - naprawdę czuć ten ogień w pierwszych rzędach - cała płyta skacze i trzęsie się w posadach! Po kilku kolejnych "HEYO" Billie bierze na scenę pierwszego delikwenta z publiczności i mamy pierwszy przykład na "dziwność" francuzów. Rola chłopaka nie jest zbyt wyrafinowana - miał on zaśpiewać kilka wersów, z czym poradził sobie bez problemu, a potem zanurkować w tłumie. Niewiem, czy bał się o swoje okulary, ale zdecydowanie nie chciał skakać, a w ujego oczach widzianych w dosyć dużym zbliżeniu na telebimie widać było prawdziwy strach. W końcu jednak Billie zmusił go, by chłopczyna przełamał swój strach i na szczęście ochrona nie musiała go znosić ze sceny. Był to jeden z bardziej komicznych momentów koncertu i zdecydowanie nie ostatni.

Na East Jesus Nowhere intensywność doznań pod sceną nie maleje - tym bardziej, że krótko przed rozbrzmieniem pierwszego riffu Billie informuje, że od tej pory Green Day jest z Paryża, co oczywiście bardzo schlebia próżności francuskiej publiczności. Kawałek ten, jako mój ulubiony z ostatniej płyty, wypada świetnie na żywo. Niestety, większość publiki nie bardzo wie co ze sobą zrobić podczas części "second guess me.." i po prostu bezmyślnie krzyczy, zagłuszając tych, którzy rzeczywiście wiedzą, co śpiewać. Podczas wolnej części, gdy wszyscy machają łapkami, a jedyne co słychać, to spokojna progresja akordów, Billie targa wielką flagę Francji na scenę i rozpoczyna się tradycyjnie poszukiwanie dzieciaka-ochotnika. Pada na chłopca ubranego w koszulkę 21st Century Breakdown, który dumnie kontynuuje tradycję "dziwnych Francuzów". Najwyraźniej nie rozumie ani słowa po angielsku, ani nie widział wcześniej żadnego koncertu z trasy, bo instrukcje Billiego kwituje tylko zdezorientowanym kręceniem głową na boki. Billie więc postanawia zamienić się z nim rolami i jedyne, co chłopiec musi robić, to trzymać jedną reką flagę, a drugą czoło Billiego. Jednak nawet tak proste zadanie się nie udaje, bo flaga się zaplątuje, więc Billie przejmuje stery, by ją odplątać, a potem tylko szybkim sygnałem daje znać Tre, by nabił dalej, nie przejmując się tym, co robi chłopiec :) Aspekt komediowy koncertu stale się podbija.

Na Holiday znów ciężko ustać w miejscu, czy też oszczędzać gardło - toż to koncertowy masakrator i jeden z największych hitów z American Idiot. Ciekawa rzecz dzieje się podczas sola basowego Mike'a - Billie intonuje The Saints Are Coming. Podczas "BANG BANG" mamy zaś fajne "landmines" :) Następny jest Static Age, podczas którego odnotowuję po raz pierwszy niepokojace braki energii - jednak cały dzień na słońcu i intensywna zabawa na Paramore zrobiła swoje. Poczułem, że mój odwodniony organizm daje mi sygnały, że nie jest najlepiej. Na szczęscie dokładnie na wprost mnie znajduje się uczynny ochroniarz, który praktycznie na każdą prośbę przynosi plastikowy kubek z zimną wodą - która okazuje się zbawienna!

Następnie pierwsze odstępstwo od ubiegłorocznej setlisty - przynajmniej w pewnym sensie. Zamiast Before the Lobotomy, słyszymy Give Me Novacaine. Akurat rok temu w Berlinie mieliśmy szczęście usłyszeć ten kawałek w wersji akustycznej, wykonany solo przez Billiego w końcowym segmencie koncertu. Tutaj jednak wykonany w normalnej wersji, z pełnym zespołem i istotną rolą klawiszy. W najciekawszej, instrumentalnej części utworu, na scenie wybuchają płomienie, więc robi się znów bardzo gorąco. Bardzo cwanie wypada połączenie Novacaine z kolejnym utworem - Are We the Waiting. Kto je zna, ten domyśla się, na czym myk może polegać :) Ja jestem zachwycony. Podczas piosenki na scenie ląduje kolejny wolontariusz z tłumu, a właściwie to całkiem ładna wolontariuszka :) Niestety pech Billiego do autystycznych żabojadów jeszcze się nie skończył i dziewczyna kompletnie nie wie, co ma ze sobą zrobić, a podsuwany przez BJ-a mikrofon odpycha od siebie, niczym zatwardziała dziewica dzidę laserową. Dziwne, bo zdawałoby się, iż francuzki powinny mieć w nawyku trzymanie przedmiotów w bezpośredniej okolicy ust. Tej wyraźnie brakuje czułości w życiu, po w pierwszej chwili klei się do Billiego jak mucha do gówna. W końcu Billie wyraźnie traci cierpliwość do cnotliwej żabojadki i daje jej buzi na do widzenia, po czym odchodzi z catwalka, a płacząca ze wzruszenia niewiasta zostaje wciągnięta z powrotem tam, gdzie jej miejsce - pod scenę.

St. Jimmy to doskonała okazja, by trochę poskakać i zaśpiewać sopranowym głosem chórki - niestety, Szymerto jest zbyt daleko i nie możemy zrobić tego tak, jak robiliśmy to na pamiętnym sylwestrze w 2005 :)

Na Boulevard of Broken Dreams ludzie generalnie śpiewają, chociaż nie w końcowym momencie, gdy Billie pod koniec piosenki milknie i oczekuje, że 50 tys. tłum pociągnie dalej piosenkę. Wydaje mi się, że ten numer udaje się na niewielu koncertach, ale na pewno nie może się udać na takim, na którym ludzie chyba wskutek nadmiernego obżerania się płazami, mają jajecznicę zamiast mózgu.

Następnie moment wyczekiwany przez wielu - segment złożony z klasyków, rozpoczynający się od niczego innego jak Nice Guys Finish Last, co sprawia że jestem szczerze wzruszony, bo dokładnie od tego utworu rozpoczął się mój ulubiony koncert na Goat Island w 2000 roku, a to dało namiastkę uczestnictwa w nim. Kolejny kawałek to Geek Stink Breath - już mniej przeze mnie lubiany, ale klasykę w takiej postaci zawsze warto usłyszeć. Te dwie piosenki reprezentują fragment setu, w którym wszystko może się zdarzyć, a zespół generalnie odgrzebuje randomowe piosenki z wczesnych płyt. Wyjątkowo cieszę się więc, że tym razem trafiło m.in. na Nice Guys Finish Last. Na ubiegłorocznym koncercie w Berlinie ten fragment setu został zupełnie pominięty i zespół przeszedł od razu do Hitchin' A Ride.

...który oczywiście jak zwykle wypada fantastycznie. Bez tego kawałka ciężko wyobrazić sobie koncert GD. Tym razem w aż 8-minutowej wersji i co najdziwniejsze... bez zakończenia, czyli praktycznie najfajniejszej części (z nabiciem do "gówna" :)). Ale za to w przerwie Billie i Tre polewają wodą ludzi w pierwszych rzędach. A potem parę razy przebiegła po stadionie meksykańska fala :)

Zamiast do końcowej części Hitchin' A Ride, publiczność naliczyła do Welcome to Paradise. Kawałek, którego zabrakło w Berlinie. Tutaj jak zawsze najbardziej cieszy fantastyczny instrumentalny pasaż. Kolejny klasyk to When I Come Around - kawałek, którego w domu nie mogę słuchać, ale na koncercie nie wypada tragicznie, zupełnie jak Sandman :)

Następnie Billie intonuje na gitarze riff z Iron Man, a poźniej akordy ze Sweet Child O'Mine i śpiewa pierwsze wersy głosem, do którego nas nie przyzwyczaił - jakby mu jajka urwało. Może zrobiła to ta cnotliwa niewydymka. Potem słyszymy riff i pierwsze wersy Highway to Hell. Niestety, zabrakło Mastera :) Kolejny riff należał już do GD - a był to Brain Stew. Oczywiście, zanim zaczęło się Jaded, najpierw była zabawa w polewanie wodą i wystrzeliwanie koszulek. Koncert pod względem dodatkowych "atrakcji" był w dalszym ciągu pechowy i maszyna do dystrybucji papieru toaletowego troszeczkę się przyblokowała. Biedny Billie, cały czas musiał użerać się bądź to z niesfornymi francuzami, bądź to z nieposłuszną flagą, bądź nawalającą bronią ofensywną.

Wreszcie przyszedł moment na absolutny highlight koncertu, którego nie spodziewał się zapewne nawet sam Billie Joe. Nadeszła bowiem pora na Longview, jak zwykle odśpiewane przez wybrańca z publiki. Po tym, co wcześniej zaprezentowali francuzi, można było spodziewać się tylko kolejnej katastrofy. Tymczasem Melissa nie tylko wypadła za*ebiście, ale też niewątpliwie zatarła żenujące wspomnienie po swoich poprzednikach. Nie, to mało powiedziane - ona pozamiatała na scenie! I to w sumie też tak dosłownie, swoimi kolanami :) Młoda dziewczyna absolutnie ukradła show. Wydaje się być wręcz stworzona do biegania po scenie. Jedyne, co jeszcze niezbyt jej wychodzi, to śpiewanie - ale nikomu to nie przeszkadzało, bo w te 3 minuty absolutnie podbiła serca WSZYSTKICH - począwszy od samego zespołu (widać to było po ich minach, nawet Tre "kamienna twarz" Cool był zachwycony), poprzez obserwującą zdarzenie zza kulis Hayley Williams, a skończywszy na 50 tys. fanów. Na koniec zszokowana dziewczyna dostała od Billiego jego gitarę.

Następnie pora na Green Day'owy Master of Puppets, czyli Basket Case. Co tu dużo mówić, cały stadion szaleje i śpiewa, nawet ostatnie miejsca siedzące. Potem kolejny klasyk - She. I wreszcie kolejny długo wyczekiwany moment, czyli King for A Day. To co tu się dzieje, ciężko opisać słowami, to trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy :) Zespół z roku na rok przechodzi sam siebie w ubarwianiu tej piosenki, strojach i scenicznych wygłupach. Podczas sola na saksofonie, Jason Freese zacytował motyw z Benny Hilla. Oczywiście istotną częścią King for A Day w wersji koncertowej jest Shout, zawsze zabawnie rozpoczynany. Dobrze zrobiłem nie oglądając żadnych filmików z tej części trasy, bo po "Wait a minute" Tre i Billie zamieniają się miejscami i Tre, ubrany w gustowny, czerwony, koronkowy stanik i kapelusz a'la Hanka Bielicka, nie tylko zaczyna cudowną i niepowtarzalną wokalizą, ale też na cały fragment "I want you to know" przejmuje wokal, podczas gdy BJ zasiada za perkusją. Motyw ten tak przypadł do gustu publiczności, że panowie wykonali go jeszcze raz ponownie :)

Po tej dawce infantylnego chaosu nadchodzi powrót do ostatniego albumu i 21 Guns - kawałek, za którym wyjątkowo nie przepadam. Dlatego nie za wiele mam o nim do napisania, chociaż podkreślić należy epicką oprawę, łącznie z efektami pirotechnicznymi, w momencie w którym wchodzi melodyjka z Pełnej Chaty :) Wiadomo jednak, że pomału zbliżamy się do końca głównego setu, czyli oczekiwanego Minority. Ten kawałek wynagradza nudę związaną z 21 Guns. 10 minut śpiewania i chyba najdłuższego "HEEEEYOOOOOOOO" w historii zespołu. Tego po prostu nie dało się zrobić na jednym wdechu :) Zakończenie głównego setu w wielkim stylu, efekty pirotechniczne w pełnym użyciu i greendayowe confetti.

Jednak myli się ten, kto myśli, że to koniec koncertu. W pierwszym segmencie bisowym mamy sporą dawkę energii w postaci American Idiot (fajny motyw z śpiewaniem całej pierwszej zwrotki wyłącznie przez publiczność), a także wyczekiwanego przeze mnie Jesus of Suburbia, którego zabrakło w Berlinie (zamiast tego mieliśmy też niezłe American Eulogy, wówczas w slocie obecnie zajmowanym przez Minority, a Minority zagrane w miejscu JoS). Wspaniała, 10-minutowa suita, gorąco przyjęta przez publiczność, ze świetnym tekstem, który aż prosi się o zdarcie na nim gardła.

Ostatni segment koncertu to moment uspokojenia. Zaczyna się od When It's Time - nowej piosenki, którą Billie wykonuje solo z gitarą akustyczną. Naprawdę ładna ballada, w przeciwieństwie do 21 Guns. Potem Wake Me Up When September Ends - w połowie którego po raz ostatni do Billiego dołącza reszta zespołu. Na sam koniec BJ tradycyjnie zagrał chyba najbardziej udaną balladę w repertuarze zespołu - Good Riddance. Podczas tego utworu osoby pod sceną uniosły do góry kartki, na których było napisane "THANK YOU", co zostało zauważone przez Billiego.

Może zabrzmi to głupio lub wręcz niestosownie, ale po Green Day'u już mało kto pamiętał o Paramore, nawet my. Mało który zespół daje takie show i jest obecny na scenie prawie 3 godziny (a zdarzają się koncerty jeszcze dłuższe, niż ten). Poziom wygłupów i interakcji z publicznością może wydawać się momentami tak przesadzony, że aż karykaturalnie kreskówkowy, ale do tej konwencji pasuje doskonale. To w końcu ma być czysta, infantylna zabawa, z momentami prostej refleksji. Trudno byłoby powiedzieć, że się ma po takim koncercie niedosyt. Jeśli się nad tym zastanowić, to od czasu trasy American Idiot zespół rozbudował setlistę prawie dwukrotnie (!) dodając do granych wówczas kawałków garść tych z nowej płyty i jeszcze kilka klasyków. Czy na trasie promującej kolejną płytę możemy się spodziewać 50 kawałków w setliście? Wcale bym się nie zdziwił...

Jedyny mały minusik tego wieczoru, przynajmniej z mojej perspektywy, był taki, że w wyniku splotu różnych niesprzyjających okoliczności (pogoda, pech polegający na zgubieniu drugiej butelki Gatorade'a w kolejce) dosyć szybko opuściły mnie siły witalne, co nie pozwoliło mi delektować się w 100% tym koncertem, tak jak to było w zeszłym roku w Berlinie, kiedy to jeszcze przez tydzień po koncercie byłem dosyć mocno zachrypnięty i bolał mnie kark i prawa ręka (hyhy). Ale to tylko kolejny dobry powód, by pojechać na kolejny koncert tak szybko, jak to będzie możliwe. Niestety, zapowiada się, że będzie trzeba poczekać na kolejną płytę, co stwierdzam z wielkim smutkiem... Chyba, że wzorem Metalliki, zespół pojawiał się będzie na okazjonalnych letnich koncertach w Europie, na co bym się nie obraził.

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com