KATY PERRY
05.10.2010
Stodoła
Warszawa
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
31.10.2010

Jednym z największych absurdów, na jakie natknąłem się w życiu, był fakt, jak długo zastanawialiśmy się nad tym, by wybrać się na koncert Katy Perry w warszawskiej Stodole. Na początku września Katy zrobiła nam jajecznicę z mózgu w Berlinie i chyba sami się obawialiśmy, czy ta jajecznica nie zostanie zanadto przypalona, gdy tak szybko powtórzymy to, co się tam działo. Nadmieńmy jednak, że nawet przypalona jajecznica jest bardzo smaczna. Tak naprawdę wszystko zależy od kucharza - a gdy kucharzem jest Katy Perry, nic nie może pójść źle.

Tym razem więc wsiedliśmy w dyliżans marki PKP by przemierzyć z Dolnego Śląska 350 km i zawitać do pięknej stolicy naszego kraju. Dawno tu nie byłem, więc wizyta wywołała z miejsca masę niekoniecznie cudownych wspomnień. Nie to jednak było najgorszym elementem wyprawy. Okazało się bowiem, iż odzwyczailiśmy się nieco od koncertów spędzanych wśród rodaków. Pewne nasze nawyki więc należało.. trzymać na wodzy. Pochwalić do tego należy znakomitą polską organizację, która przestawiała barierkę, a co za tym idzie, układ kolejki, chyba squilion razy, w związku z czym cały czas zastanawialiśmy się, gdzie ostatecznie wylądujemy. Bywały momenty, że przed nami było dosłownie kilka osób, bywały momenty mniej optymistyczne. Najmniej optymistyczne jednak było to, że znajdowaliśmy się wśród szaro-burych zetatowionych rodaków, do których nijak nie pasujemy. Kolorowi Niemcy pasują do naszych chorych umysłów znacznie bardziej.

Nie należało jednak ani na moment wątpić w PP. Bowiem to sprawiło, że jak zwykle sprytnie manewrując wyminęliśmy 99% ludzi, którzy się przed nami znajdowali (na czele z tymi, którzy "są tu od 6.00 rano, więc to nieuczciwe") i ostatecznie wylądowaliśmy na samym środeczku, liżąc barierki. Czy mogło być inaczej? Oczywiście, że nie mogło.

Nawet nam nagle wyrosło spod ziemi całkiem miłe towarzystwo, znacznie odstające poziomem od tego, które otaczało nas w kolejce. Koleżanki przyniosły ze sobą kolorowe baloniki (jedna z nich miała nawet takie naturalne, ale nie dało się ich niestety odczepić), którymi bawiliśmy się, by umilić sobie jakoś czas oczekiwania na wisienkę na torcie, czyli infantylną Katy!

Najpierw jednak trzeba było przejść przez mękę. Zwalmy winę na polskiego organizatora za najgorszy support w historii wszechświata. Gdy w zeszłym roku przed Paramore prawie zasypialiśmy na Paper Route, ratując się tak skrajnych rzeczy, jak gry Java na komórce, myślałem już, że większa nuda podczas supportów nas nie spotka. Jakże jednak okrutnie się myliłem. Oto bowiem Marika - a może nawet Marika1234 - przypomniała nam czasy studenckie, kiedy to powieki rzeczywiście stawały się cięższe, niż słoń i wieloryb razem wzięte. To już nawet nie było zabawne. To było strasznie żałosne i męczace, a jedna piosenka grana przez 35123 godzin (bo tyle zdawał się trwać set Mariki) to stanowczo za dużo jak na nasze wrażliwe na estetykę i piękno umysły.

Pozwolę sobie zakończyć ten żenujący temat, bo w tym momencie zaczynają mi się cisnąć na usta same wulgaryzmy, a przecież mogą czytać to dzieci, a przynajmniej osoby nieletnie. Przejdźmy więc do wisienki na torcie - bo w końcu, nareszcie, wszelkie niewygody, począwszy od PKP, skończywszy na Marice, wynagrodziła nam nasza ukochana Katy! :)

Ba, nawet nie musiało do tego dojść. Wystarczyło samo intro - I Want Candy, i pojawienie się na scenie naszego słoneczka - blond tancerki Kherington Payne. Jej uśmiech rozjaśniłby nawet ciemności dupy arkapowego Kong Konga, a nikt nawet nie wie, co to takiego jest. Tak czy owak, prawda jest taka, że nawet, gdyby Katy tego wieczoru na scenie się nie pojawiła, a została sama Kherington, nie żałowalibyśmy przebytych 350 kilometrów. Ale po co wybierać, skoro można mieć jedno i drugie?

Cukierki są, tancereczki są, pedalscy muzycy są - zaczynamy więc zabawę. Z miejsca zapomnieliśmy o wszelkich niewygodach, ba, zapomnieliśmy nie tylko o naszych codziennych, szarych sprawach, ale i o całym bożym świecie - w takich momentach jest tylko tu i teraz. Trzeba przyznać, że odbiór koncertu był znakomity - polscy fani pokazali, jak należy się bawić. Balony latały w powietrzu, Katy brała udział w zabawie, wszyscy tańczą, skaczą i śpiewają - jest grubo. Nie mogło zabraknąć wspólnego gestykulowania na "dead battery" czy "rollercoaster". Infantylna zabawa trwa w najlepsze!!

Następnie czas na znakomitą wersję I Kissed A Girl, znaną doskonale z koncertowego albumu MTV Unplugged. Trzeba przyznać, że moment, w którym zaczyna się "rock", nawet zmarłego zmusiłby do powstania z trumny i wspólnej zabawy. Ja jednak najbardziej oczekiwałem na ten niesamowity kontakt wzrokowy, którym Katy pobiła absolutnie wszystkich artystów podczas koncertu w Berlinie miesiąc wcześniej. Nastąpiło to po raz pierwszy podczas Waking Up In Vegas, chociaż zdarzało się o wiele rzadziej, ponieważ koncert był większy i siłą rzeczy uwaga Katy musiała skupiać się na większej ilości fanów. Biorąc to jednak pod uwagę, i tak udawało nam się tą uwagę przyciągać wyjątkowo często :)

Przyszła pora na piosenki z nowego albumu. Zaczęło się od ET - piosenki, której nie usłyszeliśmy w Berlinie. Nie jest to jednak nasza ulubiona piosenka z albumu, więc poświęciliśmy te kilka minut na odpoczynek i załapanie oddechu przed następnym szaleństwem. Potem bowiem przyszedł czas na Teenage Dream, podczas którego nie ma chwili czasu na jakikolwiek odpoczynek :) Tutaj również ważnym czynnikiem był powrót Kherington na scenę, która swoim uśmiechem jak zwykle wręcz porażała!

Następnie moment na który osobiście bardzo czekałem, czyli Ur So Gay - to na tej piosence miesiąc wcześniej miałem okazję odegrać z Katy scenkę. Zanim jednak nastąpiła powtórka z zabawy, Katy sobie trochę pogadała, a ta jak się rozgada to końca nie widać... Sytuacji z Berlina nie udało się powtórzyć, ale i tak nie narzekam, bo miałem solidny kontakt wzrokowy z Katy zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej zwrotki piosenki, która należy do moich ulubionych z pierwszego albumu.

Po Ur So Gay rozgadana Katy znów zaczęła dużo gadać... Zapytała więc jak mówi się "penis" w Polsce... Jej reakcja była urocza, gdy przekonała się, że mówi się w zasadzie tak samo, tylko z trochę innym akcentem :) Tak oto zakończyło się pierwsze w Polsce wykonanie gejowskiej piosenki.

Zanim Katy przeszła dalej, zauważyła obok nas w pierszym rzędzie kolesia w koszulce z LA, headbangującego podczas jej "popowego" koncertu. W związku z tym, zaprosiła go na scenę. Ten wdrapał się szybciej, aniżeli Katy zdążyła się obejrzeć i pognał przywitać się z resztą zespołu, co wokalistka skwitowała słowami "Hi, I'm Katy Perry". Po chwili Katy poprosiła o headbanging na podeście po prawej stronie podczas następnej piosenki, TGIF - która, nota bene, stała się naszym hymnem berlińskiego wyjazdu. Z tego powodu bardzo na nią czekaliśmy i doczekaliśmy się dosyć nietypowego wykonania :) Był to chyba najlepszy moment koncertu, gdyż piosenka jest absolutnie fantastyczna - doskonały "sing-a-long" na gigu. Luke po piosence upierał się, że jest autentycznie z LA, ale Katy nie za bardzo mu uwierzyła.

Przed Fireworkiem Katy spytała, czy jest wśród publiczności, ktoś, kto wystąpił w jej nowym teledysku i dwie osoby się objawiły. Na całe szczęście, wśród nich nie było żadnego wieloryba. Tutaj na pewno wyjątkowy ubaw miał Fix' w trakcie partii "boom boom boom", której się pewnie lepiej nauczył, niż przed koncertem w Berlinie :)

Dosyć jednak żartów, bo oto nadchodzi słynny Peacock. Na tej piosence nie da się stracić... głowy :) Pikoki w dłoń! Zabawa max! Ze względu na swój świecący pawi ogon Katy nie tańcowała na tym kawałku zanadto, co nie przeszkadzało nam w wyśmienitej zabawie. Skip the talk! And it's all for meeeeee!!!

Potem przyszła pora na chwilę wytchnienia w postaci Not Like the Movies - pięknej ballady z najnowszego albumu. Miło było złapać oddech przed Cali Gurls. Zadziwia mnie, jak bardzo mnie ta piosenka odrzucała na początku... A teraz? Mogłaby zostać zapętlona na całą noc i wcale nie przestalibyśmy się bawić! Należy też koniecznie nadmienić, że to tutaj Katy omal się nie wywróciła potykając się o swoją czekoladową wielorybą tancerkę!

Po zejściu ze sceny wytrwała polska publiczność wzywała ją na bisy i udało się, usłyszeliśmy Thinking of You, obok którego w setliście widniał dopisek "if needed", więc wcale nie było takie oczywiste, że kawałek ten zostanie zagrany. Obok ET, to już druga piosenka, nie słyszana miesiąc wcześniej w Berlinie.

Koncert Katy w Warszawie był bardzo udany. Polska publiczność, mimo pewnego aspektu zjebania, dała radę i bawiła się wyśmienicie - Katy niejednokrotnie podkreślała, że nie miała takiego przyjęcia wcześniej w Europie. Da się to poczuć nawet teraz, oglądając zwykłe filmiki na youtube. Ten wieczór był magiczny. Sytuacja jest specyficzna - mamy do czynienia z nietuzinkową artystką, która może nie do końca potrafi śpiewać na żywo, ale ma w sobie to coś, co hipnotyzuje publiczność i sprawia, że jej koncerty są wyjątkowe i aż chce się jechać na kolejny. Całe szczęście, że w przyszłym roku jest trasa po Niemczech - możemy spokojnie sobie wybrać dogodne miejsce, na kolejne spotkanie i kolejną infantylną zabawę bez ograniczeń.

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com