OI VA VOI
25.08.2012
Synagoge Rykestraße
Berlin
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
03.10.2012

Długo przyszło mi czekać na powrót Oi Va Voi w "nasze" rejony. Od czasów trasy promującej Travelling the Face of the Globe i poprzedniej wizyty w Niemczech minęły już 3 lata. Przez ten czas zespół pojawiał się na festiwalach w tak egzotycznych miejscach jak Turcja czy Izrael. My w 2009 roku wybraliśmy się do Frankfurtu nad Menem, gdzie w małym klubie straciliśmy dziewictwo z ich niepowtarzalną muzyką na żywo, a potem odbyliśmy przesympatyczne M&G podczas którego muzycy nie mogli nadziwić się, że przelecieliśmy "taki kawał", by ich zobaczyć...

W międzyczasie zaś były moje urodziny i wspaniały prezent urodzinowy - płyta LIVE z zapisem koncertów z roku 2009 właśnie. Cudowna pamiątka po niepowtarzalnym doświadczeniu muzycznym - w międzyczasie dość mocno zmienił się skład i okazało się, że już raczej nigdy nie doświadczymy TAKIEGO gigu. Oto jednak zespół zapowiedział, że wystąpi w ramach Festiwalu Kultury Żydowskiej w Berlinie, nadażyła się więc doskonała okazja, by osobiście podziękować za fantastyczną niespodziankę urodzinową, a także bardziej zaprzyjaźnić się z zespołem.

W słoneczne sobotnie południe wsiedliśmy więc do dzielnego Korola i ruszyliśmy z piskiem opon na "autostradę" do Berlina licząc, że na miejscu będziemy najpóźniej po 4 godzinach i zdążymy sobie jeszcze odwiedzić salon Bugatti. Oczywiście zrealizowanie w zamierzeniach tak prostego planu byłoby zbyt banalne i już po kilkunastu minutach podróży wylądowaliśmy w korku, który wprawdzie nijak miał się do tego, w którym staliśmy w 2009 roku próbując dojechać do portu Dover w Anglii, ale mimo wszystko ukradł nam dobrą godzinę z tego niezbyt długiego dnia. W rezultacie przybyliśmy na miejsce o takiej porze, że nie pozostało nic innego, jak odnaleźć synagogę i zobaczyć, co się dzieje.

Po krótkim spacerku i przybyciu na miejsce okazało się, że to nietypowe venue zostało już otwarte, a ludziska licznie przybywają na koncert. Przeszliśmy więc przez bramę i naszym oczom ukazało się podwórze przed właściwym wejściem do synagogi. Tam, pośród rozmawiających ludzi, zauważyliśmy znajomą twarz... Która także zwróciła się w naszą stronę tak jakby nas kojarząc... Arkapa zmylił mnie krzycząc że to jest "Wrocław" i taki zdekoncentrowany po prostu wszedłem do synagogi. Później dopiero dotarło do mnie, że to był Steve. Czyżby nas rozpoznał?

Przy wejściem do środka poinstruowano nas, że musimy założyć mycki. Fajna sprawa, przynajmniej mogłem przykryć czymś łysinkę. W końcu znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym miał się odbyć koncert. Ławki były już częściowo wypełnione i stale zapełniały się pozostałe wolne miejsca. Oczywiście najlepsze miejscówki były bądź zarezerwowane, bądź już zajęte. Pozostał wybór między pierwszym rzędem, ale nieco z boku, lub dalszymi rzędami z bardziej prostopadłym widokiem na scenę. Po krótkiej naradzie uzgodniliśmy, że wybierzemy pierwszą opcję i szybko okazało się, iż był to słuszny wybór. Scena bowiem była bardzo szeroka i z naszego miejsca wszystko było doskonale widać. Tuż przed nami znajdował się odsłuch skrzypaczki... Jaka szkoda, że w składzie nie gra już Anna Phoebe.

Chwilę posiedzieliśmy, napięcie rosło, sala napełniała się widzami. Wyglądało to całkiem imponująco - nawet na balkonie/chórze było sporo osób. Nie był to koncert o spektakularnym rozmachu, ale w porównaniu z tym małym gigiem w klubie we Frankfurcie ludzi było znacznie więcej.

W końcu zgasły górne światła, zapaliły się te sceniczne (całkiem konkretna oprawa, jak na koncert "w kościele") i zza kulis wyłonili się muzycy. Miło zobaczyć poczciwe znajome twarze po tak długiej przerwie. Zaczęło się, podobnie jak 3 lata temu, od Photograph. Dobry kawałek na rozpoczęcie setu, który stopniowo lecz dynamicznie rozkręca się i daje dobry pogląd na to, czego można oczekiwać od zespołu. Od razu możemy przekonać się, że dźwięk jest nadspodziewanie dobry, jak na te warunki. Kościoły i generalnie tego typu budynki nie wydają się być najlepszymi venues dla tego typu muzyki. Może to była kwestia tego gdzie siedzieliśmy, ale dźwięk był bardzo dobry - było selektywnie i mięsiście (stopa z basem przydawały mocnej punktowości brzmieniu), a akustyka miejsca dodawała atmosferycznego pogłosu, który na szczęście nie "rozmywał" dźwięków.

Na drugi ogień poszło fantastyczne Travelling the Face of the Globe. Tutaj "impreza" znacząco się rozkręciła, ciężko było usiedzieć na miejscu przy tak skocznej piosence. Bridgette zaś chyba postanowiła stanąć w szranki z Katy Perry w konkursie "kto dłużej wytrzyma bez przerywania kontaktu wzrokowego", bo najwyraźniej widząc że jestem całym sobą "into it" zaserwowała mi w trakcie tej piosenki aż dwa takie momenty. Ciarowe momenty!

Następnie jeden z moich ulubionych utworów - Gypsy. Ta rzecz znakomicie sprawdza się na żywo, świetnie gruwi i absolutnie nie wyobrażam sobie setlisty bez niej. Obowiązkowy kawałek na koncercie Voiów. Ciekawie prezentowało się tło (ołtarz, czy jak to tam się nazywa u Żydów :D). Kolor podświetlenia się zmieniał między piosenkami, a na niektórych nawet tak jakby migał w rytm muzyki. Oczywiście tego typu oświetlenie to coś normalnego na koncertach, jednak w tym venue wyglądało to bardzo specyficznie. Tak jakby zabytkowy budynek oświetlić kolorowymi światłami podłączonymi za pomocą jakiegoś plugina do grającego Winampa :) Z tą różnicą, że grał zespół na żywo. I to jaki zespół!

Intro do kolejnego kawałka zaczęła Preetha charakterystycznymi zagrywkami, a po chwili dołączyła do niej Bridgette śpiewając I Know What You Are. Świetny utwór, w którym po raz pierwszy na tym koncercie wokalnie popisywał się także Steve. Fantastycznie zaaranżowany kawałek - bardzo fajnie na żywo wypada w środku piosenki moment wyciszenia, podczas którego Nik podgrywa na malutkiej gitarce, by po chwili cały zespół wręcz "eksplodował" podczas epickiej końcówki.

Kolejnym utworem było Foggy Day - jedna z najbardziej wpadających w ucho piosenek z ostatniej płyty. Linia melodyczna wokalu podczas zwrotek to małe arcydzieło, a interupcje klarnetu Steve'a współkomponują się z nią fantastycznie. To po prostu trzeba usłyszeć na żywo. Jeden z najbardziej wyrazistych przykładów geniuszu muzyków komponujących utwory w Oi Va Voi.

Następnie przyszła pora na utwór, którego nie mieliśmy okazji usłyszeć na żywo na poprzednim koncercie. Od Yeshoma to odgrzebany "staroć" z czasów początku działalności zespołu, w którym rolę lidera przejmuje Steve. Ciekawe, że charakterystyczny, pulsujący, elektroniczny trans stanowiący tło oryginału, dało się tak dobrze przetłumaczyć na współczesny, bardziej organiczny język koncertowy zespołu. Tutaj popisać się mógł Matt - obecny basista.

Pozostaliśmy przy klimacie pierwszych nagrań Oi Va Voi i oto do moich uszu zaczęło dobiegać coś, czego się nie spodziewałem. Tak, to intro do Crimei! Po fenomenalnym popisie Anny Phoebe we Frankfurcie, gdzie dosłownie "ownęła" scenę, nie spodziewałem się, że Preetha "odważy" się stanąć z Anną w bezpośrednie szranki. W końcu to był taki sygnaturowy utwór Anny, który ta znakomicie przełożyła na swój "język". Nie zapomnę tego nigdy, bo intro do Crimei które usłyszałem na żywo 3 lata temu było jednym z absolutnie najlepszych muzycznych momentów w całym moim dotychczasowym życiu. Preetha więc - mimo, że także świetna skrzypaczka - rzuciła się na głęboką wodę.

Intro to więc, jako że słyszane przeze mnie wiele razy w wykonaniu Anny Phoebe (w tym raz in person), zostało przeze mnie mimowolnie poddane dogłębnej analizie... I muszę przyznać, że czułem się wręcz momentami dziwnie. Coś jak kiedy idziesz z nową dziewczyną pierwszy raz do łóżka i w pewnym momencie myślisz sobie "kurczę, no jest fajnie, ale ona jednak robiła to trochę inaczej..." Porównanie może brutalne ale myślę że idealnie oddaje moją refleksję. Nie chcę absolutnie umniejszać umiejętności i wyobraźni muzycznej Preethy, ale jednak w czasie tego intra wypadła trochę jak nowy cyrkowiec który o mało nie spadł z liny prosto w kuwetę pełną jadowitych węży. Mimo wszystko rad byłem niezmiernie, że utwór ten został w ogóle zagrany, bo jednak można go nazwać chyba moim ulubionym w całym dorobku Oi Va Voi. W szybkiej, dynamicznej części gra Preethy już prawie w niczym nie ustępowała grze Anny. Inną sprawą jest ekspresja i prezencja sceniczna, ale tutaj ewidentnie obie dziewczyny celują w zupełnie inny wizerunek. Anna to ostra, gibka babka tryskająca seksem, podczas gdy Preetha to delikatna hinduska, która boi się czy ktoś jej nie zdrapie kółeczka z czoła w nadziei na wygranie Mercedesa (wiem, stary kawał) tudzież instrumentu (a to już inside joke, wyjaśnienie pod koniec - jak nie zapomnę).

Co do Crimei to jeszcze wspomnieć muszę, że znacznie bardziej podobało mi się solo Nika, które poprzednio wypadło jakby dość przeciętnie. Chyba też kupił sobie nowy efekt do gitary, bo ten "pływający" dźwięk na początku wypadł dużo fajniej. No chyba, że to akustyka pomieszczenia tak podziałała na brzmienie jego gitary, ale jednak wątpię. Było dobrze.

Także na tym utworze publiczność zaczęła się wyraźnie rozkręcać. To była kolejna rzecz, obok specyfiki venue, która od wejścia budziła moje poważne wątpliwości. Festiwal Kultury Żydowskiej, synagoga... W większości w ławkach zasiedli więc seniorzy. Ale tutaj wychodzi jak na dłoni różnica w aktywności tej grupy wiekowej w Polsce, a "na zachodzie". Ci poczciwi rzeszowscy seniorzy zachowywali się na gigu bardziej żywiołowo, niż polska młodzież na juwenaliach (która potrafi jedynie włazić z glanami innym ludziom na głowy). Po raz pierwszy tak mocno uwidoczniło się w owacjach po Crimei właśnie. Preetha była wyraźnie zawstydzona, a gdy wracała na swoje stanowisko, wymieniłem z nią kontakt wzrokowy, z uznaniem kiwając głową podczas uderzaniem dłońmi o siebie, co wyraźnie wprawiło ją w jeszcze większe zakłopotanie.

Dalej mieliśmy Ladino Song - czyli festiwal klasyków trwa, ale jest to kolejny utwór pokazujący, jak dobrze Oi Va Voi zna się na pisaniu po prostu świetnych, wpadających w ucho, ale nie prostackich piosenek. Ladino Song świetnie zabrzmiał w wykonaniu Bridgette, ale tu nie było oczywiście niespodzianki, bo przekonałem się o tym już trzy lata temu w Brotfabrik.

Everytime to chyba jedyny utwór w tym zestawieniu, który lubię nieco mniej. Trzeba jednak oddać Steve'owi, co jego - jego wiodący wokal wypadł fantastycznie, dialog sceniczny z Bridgette był pełen zależnie funkcjonującej chemii. Partie klarnetu poprzedzające żywiołowe wejście Bridgette to kolejny genialny moment w historii Voiowskich aranżacji. Publiczność po raz kolejny żywiołowo zareagowała na to, co się wydarzyło na scenie, nagradzając występ Stevena gromkimi owacjami.

Podczas kolejnego utworu - Yesterday's Mistakes - ponownie byliśmy świadkami świetnego dialogu scenicznego między Stevem a Bridgette. Partie wiodące Nika na gitarze akustycznej, podparte w późniejszej części skrzypcami Preethy to jeden z wielu pięknych momentów tego fenomenalnego koncertu. Kolejnym takim momentem było Refugee - jeden z wczesnych hitów zespołu, który zakończył poprzedni koncert. To tutaj miało miejsce całkowite zaangażowanie publiczności w to, co się dzieje na scenie. Z tą berlińską nie było najmniejszego problemu - na balkonie ludzie już od dawna żywiołowo tańczyli, a w rzędzie za nami pani seniorka nie mogła usiedzieć na miejscu i z wielkim uśmiechem na ustach gibała się do muzyki. To rozumiem!

Ostatnim kawałkiem głównego setu było Long Way from Home. Dobry wybór. W końcu utwór rozkręca się coraz bardziej i jest grany coraz szybciej i szybciej. Tutaj publiczność już całkowicie oszalała, więc Voiowie zapodali na koniec jeszcze kilka jamów, które zabrzmiały, jak jakieś wariacje na temat klasycznych żydowskich brzmień. To była prawdziwa eksplozja energii, tak na scenie, jak i poza nią! Byłem już na wielu koncertach, ale tak gromkich owacji już dawno nie widziałem. Coś takiego zdarzyło się chyba tylko kilka razy na Alu Di Meoli. Huczne, gromkie owacje trwały przez dobre kilka minut i przerwał je dopiero powrót zespołu na scenę. Niesamowita atmosfera!

Jako pierwszy bis usłyszeliśmy Magic Carpet - kolejny utwór, którego zespół jeszcze nie grał, gdy gościł we Frankfurcie. A był to pierwszy, udostępniony (zresztą za darmo) utwór z Travelling the Face of the Globe. Również jeden z moich ulubionych. W swojej oryginalnej formie na żywo jednak nie obroniłby się zbyt dobrze, więc zespół odpowiednio go zmodyfikował: mamy więc proste, ale całkiem trafnie dobrane partie wokalu (Bridgette zachęcająco pyta "If I go out tonight, will I see you?") oraz uwzględniające udział publiczności popisy perkusyjne, podczas których Bridgette chwyta za pałeczki i dzielnie wspomaga Josha za perkusją.

Ostatnim kawałkiem koncertu było Dusty Road - kolejna znakomita piosenka z ostatniej płyty. Tutaj już publiczność całkowicie oszalała i mieliśmy owacje na stojąco, a zespoł ukłonił się ładnie na środku sceny. Wreszcie na dłużej podszedł do przodu Josh, który błyskawicznie mnie wypatrzył i aknowledgnął moją obecność - już wtedy wiedziałem, że o spotkanie po koncercie mogę być spokojny :)

Koncert - cóż... Doskonały. Oi Va Voi to jeden z najlepszych zespołów, jakich można doświadczyć na żywo. Mało kto tak umiejętnie łączy tak różne gatunki muzyczne i z takim pietyzmem prezentuje je na scenie. Znakomici, zróżnicowani narodowościowo instrumentaliści, bogactwo różnych brzmień, melodii, solówek, smaczków, jest po prostu powalające. A do tego szczera, organiczna energia, którą nawet publiczność złożona prawie z samych seniorów błyskawicznie się zaraża. Życzę sobie więcej takich koncertów w przyszłości!

Spotkanie z zespołem po koncercie było owocne i wieloetapowe. I etap - w holu, dał możliwość porozmawiania z Joshem (który przywitał się ze mną zwracając się do mnie po imieniu :)), Nikiem i Stevem m.in. o ogólnych planach zespołu na przyszłość (nowa płyta nareszcie w przyszłym roku!). To także tam powstały pamiątkowe zdjęcia, które widnieją w galerii. Później Josh zaprosił nas na drinka z zespołem po koncercie, ale to już historia na zupełnie inną opowieść... Konsekwencją tego konieczność znacznie późniejszego wyjazdu i przyjazd do Polski następnego dnia rano, ale warto było, oj warto.

---

PS. No i zapomniałem o tym inside dżołku. Więc, gdy po koncercie zerwałem setlistę ze sceny, tam gdzie stała Preetha, ta po chwili zjawiła się by zabrać swój instrument, więc przyznałem się, że zabrałem setlistę, żeby się nie zdziwiła. Na co Preetha odpowiedziała "dobrze, że nie zabraliście mojego instrumentu". Czyżby wiedziała, że jesteśmy Polakami?

 

 

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

 

 

www.000webhost.com