NOW, NOW
28.09.2012
Koko
London
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
22.10.2012

Drugi dzień pobytu w Londynie, ze świeżym zapasem sił po wreszcie odespanej nocy, rozpoczęliśmy od wizyty na wystawie Eurogamer Expo. To był dla mnie całkiem big deal, bo od jakiegoś czasu chciałem wziąć udział w tego typu imprezie. Rzecz odbywała się w legendarnej koncertowej hali Earls Court, która widziała i słyszała tak znamienitych artystów, jak Pink Floyd, czy choćby Metallica.

Wystawia dała okazję do przedpremierowego przetestowania takich tytułów, jak Forza Horizon, nowy Most Wanted, czy niedawno zapowiedziany GRID 2. Miło było także wziąć udział w konferencjach z developerami z takich studiów jak Playground Games czy Criterion. W zawodach Most Wanted zająłem zaszczytne pierwsze miejsce i zgarnąłem zacny breloczek z logo NFS, a do tego ożłopałem się darmowym Mountain Dew.

Ale najważniejszym punktem dnia było oczywiście drugie spotkanie z poczciwcami z Minnesoty. W czasie regeneracji sił dobrym Kapuczinko w KFC, zajrzeliśmy na FB, by zobaczyć, co tam nowego u naszych niskich przyjaciół. Mój wzrok błyskawicznie przykuła informacja o następującej treści: "Special thanks to you guys who came to multiple shows in a row and those of you who flew from other countries to see a show!". Well... Our pleasure.

Następnie daliśmy się do klubu Koko. Odbywała się tam impreza o zupełnie innym charakterze, niż dzień wcześniej w The Enterprise. Coś, co nazywa się NME Club, polega na tym, że przez całą noc DJ-e puszczają muzykę do tańczenia, a szaleństwa na parkiecie przeplatane są 30-minutowymi setami młodych, "wschodzących" zespołów. Jeden ze slotów przypadł w udziale Now, Now. Nie wiedzieliśmy o tym, gdy bukowałem bilety, no ale cóż. Lepsze 30 minut niż nic.

Gdy zjawiliśmy się na miejsce, pozytywne wrażenie wywarł wygląd klubu. Duże, przestrzenne pomieszczenie z dwupoziomowymi balkonami wyglądało jak miniatura jakiegoś pałacu. DJ Mirek puszczał kawałki, a na wielkim ekranie migotały kolorowe obrazki niczym wyjęte wprost w wizji kogoś kto za dużo wgapiał się w ekran LCD. Muzyka nie była zła - obecne trendy klubowe są znacznie bardziej przyswajalne niż jeszcze kilka lat temu, dzięki czemu zamiast prostackiego techno na 1/1 otrzymaliśmy coś w rodzaju dubstepowych wariacji na temat obecnych popowych hitów (jak np. Video Games) jak i trochę indyczego rocka. Nie było źle, chociaż cholernie głośno.

Wreszcie kurtyna uniosła się do góry, a na scenie pojawiło się trio niskich Amerykanów, którzy z miejsca zaatakowali otwierającym Threads utworem Prehistoric. Koncert miał zupełnie inną oprawę, niż wczorajszy. Tutaj scena miała rozsądną wielkość, można rzec że w porównaniu z tą wczorajszą była całkiem duża. Gig miał profesjonalną oprawę świetlną i nagłośnienie na miarę klubu tanecznego, co się niestety przełożyło na niedorzecznie podkręcone niskie częstotliwości. Uderzenia stopy były wręcz bolesne, a nie przyszło mi do głowy, by zabrać stopery.

Ale nie miało to znaczenia. W końcu na scenie są Cacie, Jess i Brad. Dzieje się magia. Odbioru koncertu nie zepsuło nawet dziwne i czasem męczące zachowanie ludzi pod sceną. Pierwsze dwa rzędy były jak zwykle wypełnione wiernymi fanami, którzy podążali za zespołem na każdym przystanku trasy. Ale dalej stali przypadkowi ludzie, którzy przyszli po prostu na piątkową imprezę i czasem nieszczególnie zainteresowani koncertem, stali sobie w kółku i próbowali się wzajemnie przekrzykiwać, albo podrzucać kogoś, kto prawdopodobnie akurat miał tego wieczora urodziny. Z biegem czasu przesuwałem się jednak coraz bliżej sceny - zostawiając męczących ludzi za sobą, niestety wraz z malejącą odległością do barierki pogarszała się jakość dźwięku. Było coraz głośniej do punktu, w którym pod samą sceną mieliśmy do czynienia w zasadzie ze "ścianą dźwięku".

Zespół, ze względu na limit czasowy, musiał się bardzo streszczać, więc tym razem nie uświadczyliśmy długich i zabawnych dialogów między muzykami. A szkoda, bo tym razem Brad miał swój mikrofon i byłoby go dobrze słychać (i było, ale tylko raz, gdy mówił o tym, jak to wspaniale zostali przyjęci w UK).

Po Prehistoric usłyszeliśmy więc, podobnie jak dzień wcześniej: Wolf, Separate Rooms, Oh. Hi i Lucie, Too. Kilka kolejnych utworów zostało pominiętych - w tym jedne z najlepszych, czyli School Friends i Dead Oaks. Czemu zespół akurat tak zdecydował się przyciąć setlistę, niewiem. Na szczęście nie zabrakło świetnych Roommates i Thread, które zamknęły ten wybitnie krótki set.

Mimo wszystko bezwzględnie warto było doświadczyć tego koncertu. To było magiczne 30 minut, w zupełnie innej - bardziej profesjonalnej - oprawie. Ten sam zespół, prawie ten sam repertuar, a dwa zupełnie różne doświadczenia.

Zaraz po koncercie udałem się korytarzem do lobby, w pewnym momencie zorientowałem się, że dokładnie obok mnie idą Cacie i Jess, które kierowały się do stoiska z merczem. Byliśmy więc przez chwilę z nimi sam na sam, zanim cała gawiedź zdążyła wrócić spod sceny. Tym razem więc spotkanie odbyło się w komfortowych warunkach - w holu było cicho i chłodno, było to więc całkowite przeciwieństwo tego, czego doświadczyliśmy dzień wcześniej. Można było na spokojnie zamienić parę słów, niestety tym razem Brad nie przyszedł, więc część "biznesową" postanowiłem załatwić z Cacie. W końcu to ona jest głównym 'bad-ass' w zespole :)

I tak oto skończyła się kolejna jesienna przygoda w Londynie. Te jesiennie wyprawy to już prawie taka tradycja, która zaczęła się w 2009 roku, kiedy to na trasie Paramore po raz pierwszy zobaczyliśmy skromny zespół Now, Now Every Children w akcji... To jak na razie jedyny przypadek, kiedy zespół supportujący okazał się na tyle interesujący, aby warto było się wybrać w kolejną taką wyprawę, dla niego samego. Czekam niecierpliwie na kolejne poczynania uzdolnionych muzyków i na następne spotkanie, tym razem gdzieś po "naszej" stronie Europy!

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

 

 

www.000webhost.com