PARAMORE SETLISTA
|
RELACJA Kot Może to zabrzmi jak herezja, ale do tego koncertu podchodziłem bez większego entuzjazmu. Przede wszystkim byłem święcie przekonany, że czasy najlepszego klimatu na gigach Paramore bezpowrotnie minęły w 2009 roku, a duszę i bezpośredni kontakt z publicznością przysłoniły coraz bardziej wypasiona produkcja i rozmach. Dość powiedzieć, że nawet nie mieliśmy biletów jeszcze na dwa tygodnie przed tym od dawna wyprzedanym koncertem. Jeśli jednak coś jest meant to be, to it will be :) Fast forward do 27 września i nie dość, że bawimy się świetnie pod samą sceną, to jeszcze zaliczamy spontaniczny M&G. Fast forward do kilku tygodni później i okazuje się, że jesteśmy w oficjalnym teledysku do piosenki Daydreaming. Do tego pamiątkowe podpisy i setlista. Kto by pomyślał! Już samo venue gigu przywołało infantylną, hedonistyczną atmosferę z 2009 roku - Paramore powrócili bowiem na dwie noce do Wembley Arena. Pamiętnego 18 grudnia, 4 lata wstecz, spędziliśmy blisko 10 godzin w łamiącym kości mrozie, po to tylko, by przekonać się, że oglądanie tego samego zespołu 3 razy z rzędu na tej samej trasie może zaowocować uczuciem przesytu. Później zaś były liczne perturbacje - zarówno w zespole, jak i w naszej infantylnej ekipie, która w tamtym składzie nie wybrała się wspólnie na gig już od lat. Dobrze chociaż, że Paramore się pozbierało do kupy i dało koncert, który sprawił, że aż mi odznaka zawirowała (to taki inside joke, który wychwycić może tylko jedna osoba - ciekaw jestem, czy czyta tę relację :)). 2 tygodnie przed gigiem udało się kupić bilety - pojawiły się w normalnej sprzedaży. Nie trzeba było przepłacać ani kombinować. Miło. Potem udało nam się wpisać na listę early entry. Nie musieliśmy się więc spieszyć z podróżą na miejsce. Po drodze wstąpiliśmy do kultowego Maka - odwiedzanego częstokroć przy poprzedniej wizycie. Kto by pomyślał, że ta wizyta będzie tak prorocza - jeszcze tej samej nocy dostałem smsa od tejże zacnej restauracji. Zjawiliśmy się na miejscu i jak się okazało, można było ruszyć dupy wcześniej, bo kolejka do early entry była całkiem długa i liczyła już kilkadziesiąt osób. W dodatku było trochę zimno, wietrznie i w ogóle. Na szczęście długo tak nie staliśmy. Nie minęło 20 minut, jak jeden z członków ekipy Paramore wskazał na nas palcem informując ochroniarza, że "these two are cool" i w ten oto sposób znaleźliśmy się na M&G. To przebiegło znacznie bardziej automatycznie, niż te, które pamiętamy z 2009 i 2010 roku. Zespół ze sztucznymi uśmiechami przebiegł jak huragan przez ustawionych w rządku ludzi i było to zdecydowanie mniej spontaniczne niż kiedyś. Ale i tak miło spotkać się z tymi ludźmi oko w oko, zwłaszcza ze świadomością, że tyle przeszli i że ledwo przetrwali jako zespół. Daje to fajny zastrzyk energii i kopa do zabawy lepszego, niż jakikolwiek support. A ten tego wieczoru okazał się bardzo pozytywną niespodzianką. Nie była to co prawda niespodzianka na miarę Now, Now (Every Children), ale nazwa była równie myląca i równie demotywująca. No bo, co dobrego może wynikać z supportu, który się nazywa Charli XCX? Nie wiadomo wręcz, co stwarza gorsze pozory - NNEC czy XCX. A tu na scenie pojawił się zespół złożony wyłącznie z babek ubranych w schoolgirl outfity, z hipnotyzującą wokalistką, z początku przywołującą skojarzenia z Cilmi, ale tylko wizualnie. Muzycznie było bowiem zupełnie inaczej - bardzo oryginalnie i zdecydowanie nie tak, jak w moich uszach na co dzień (cokolwiek to znaczy). Była to bowiem ciekawa mieszanka retro popu - takiego a'la "girl power", ze sporą domieszką elektroniki, rocka i dance... Chyba. Ciężko słowami się opisuje taką muzykę. Charli zagrała krótki set i nie została zbyt dobrze przyjęta przez oczekującą na Paramore publiczność. W pewnym momencie nawet się przewróciła na scenie (myślę, że buty na dwumetrowym koturnie a'la Emma Bunton z czasów Spice Girls nie były specjalnie pomocne w utrzymywaniu równowagi). Dla mnie jednak ten średnio udany występ wystarczył, by zainteresować się artystką - a piosenka Nuclear Seasons natychmiast wpadła w ucho i do dziś często gości w moim Winampie w rotacji. W końcu przyszła pora na Paramore. Stoimy sobie w drugim rzędzie, przede mną dziewczę z wielką dupą, zapewniającą miękką podporę na wypadek większego ścisku. Nic takiego jednak nie miało miejsca - o dziwo. Wprawdzie dziewczątka mdlały jak zawsze, ale było po prostu luksusowo w porównaniu z tym, jak zmagaliśmy się z życiem chociażby w O2 Arenie w 2010 roku. Zaczęło się od Grow Up i Fast in My Car - nieco dziwny wybór na otwierające kawałki, zgodnie z zasadą, że koncert powinno się zacząć od wielkiego "bum!". Byłem więc sceptycznie nastawiony, o dziwo Grow Up jakoś tam zadziałał, chociaż do perfekcji było mu daleko. Ogromne wrażenie zrobiła produkcja - wielka scena, światła, lasery, wszystko świetnie rozlokowane przestrzennie, tak żeby Hayley miała sporo miejsca na kicanie. Do tego świetne brzmienie, nawet pomimo faktu, że byliśmy w drugim rzędzie. No i scena mimo rozmachu relatywnie niska i blisko barierek - co dało szansę na nawiązanie kontaktu z muzykami. A ów kontakt nastąpił już w trakcie trzeciej piosenki, jaką było That's What You Get - co dało mi natychmiastowego kopa, bo przywołało klimat koncertów z 2009 roku. Pozytywnie zaskoczyłem sam siebie faktem, że doskonale znałem cały tekst piosenki, chociaż od dawna jej już nie słuchałem. Erupcję mojej energii dostrzegła i Hayley, która "naszym" starym zwyczajem pokazała na mnie i zbananowała się do mnie pomiędzy pierwszym refrenem, a drugą zwrotką :) Dawny klimat znakomicie podtrzymały kolejne piosenki - Decode i Ignorance. Świetnie było uświadomić sobie, że pamiętam co do słowa teksty tych piosenek, zupełnie jak to było w trakcie największej fazy na Paramore w 2009 roku :) Tekstów z nowej płyty, chociaż świetnej, jeszcze nie zdążyłem się nauczyć - człowiekowi ciężko już znaleźć czas i motywację, żeby tak dużo słuchać tych piosenek i oglądać filmiki z koncertów w nieskończoność :) Potem zaś nastąpił powrót do nowego materiału. Ten segment setu zapoczątkowali Hayley z Taylorem grającym na bałałajce jedną z miniatur, zwanych na albumie interludiami - granymi od tyłu, czyli na początek I'm Not Angry Anymore. Potem zaś charakterystyczne intro z chórkami Hayley z taśmy i klimatyczne Now. Przed kolejną piosenką pod sceną i na niej zaroiło się od ludzi uzbrojonych w lustrzanki na stabilizatorach, co oznaczało tylko jedno - rejestrację materiałów do użycia w teledysku. Tym oto sposobem wystąpiliśmy w oficjalnym teledysku Paramore do Daydreaming - nasze styrane od zabawy gęby są bardzo widocznie w trakcie jednego z refrenów. Tego jeszcze nie było! Następnie Hayley usiadła sobie wygodnie za keyboardem i zespół uraczył nas chwilą spokojniejszej muzyki. Najpierw When It Rains - które natychmiast skojarzyło mi się z moim pierwszym koncertem Paramore w Monachium w 2009 roku. Potem zaś absolutnie najlepsza piosenka z nowej płyty - piękna, emocjonalna, pozytywna ballada Last Hope. Jeden z absolutnie najlepszych utworów w całej dyskografii zespołu! Oczywiście pięknie odśpiewana razem z publicznością. Mega moment! Pozytywna energia podtrzymana została przez wesołą piosenkę Brick By Boring Brick - jeden z koncertowych hymnów z czasów trasy promującej płytę Brand New Eyes. Potem zaś znów wyskoczył Taylor z ukulele i Jeremy z basikiem i uraczyli nas kolejnym interludium - Holiday. Trzeba przyznać, że te drobinki, urocze same w sobie, znakomicie sprawdziły się w settingu wielkiego gigu, zapewniając momenty "stripped down" i dając namiastkę intymnej, wręcz barowej atmosfery. Ale to była cisza przed burzą... Gdyż po chwili rozbrzmiał kultowy riff do Crushcrushcrush. Jeden z absolutnie najlepszych kawałków koncertowych Paramore - pomyśleć, że zabrakło go w setliście na poprzednim legu trasy! Dobrze, że wybrałem ten - zdecydowanie ciekawszy pod względem repertuaru - leg w ramach którego zaliczyłem koncert :) Kolejnym utworem było Ain't It Fun - które chyba najlepiej obrazuje dojrzałość muzyczną i wszechstronność obecnego Paramore. Bardzo odważny i - co najważniejsze - bardzo udany eksperyment, który w dodatku doskonale sprawdza się w live settingu - Jeremy popisuje się slapem, a Hayley angażuje całą halę do śpiewania wpadających w ucho refrenów. "Don't go crying... to your mooo-maaaah" brzmiało doskonale głupawo i wesoło śpiewane przez ponad 15000 gardeł. Czas na kolejną chwilę wytchnienia, tym razem przy jednym z najbardziej rozpoznawalnych singli Paramore - jak to określiła jedna z południowoamerykańskich fanek w jednym z materiałów video na yt - "Weoulisepszon". Cała hala zapaliła się od zapalni... od smartfonów. Ale i tak było ładnie. Dalej jedyny reprezentant singli wydanych w 2011 roku - nastrojowe i smutne In the Mourning, uzupełnione o obszerny fragment coveru Landslide. Główny set zamknęły obowiązkowe Pressure z flipem Jeremy'ego i "Majzrnes Byznes" z gościnnym występem fanki (która wyglądała trochę jak Kristen Stewart) na scenie. Niesamowita energia i wspólne śpiewanie z Hayley, po czym zespół zszedł za kulisy, udając, że czeka na wywołanie na bis. Bis tak czy owak miał nastąpić - uraczono nas kolejnymi trzema kompozycjami. Zaczęło się od Part II - drugiej po Last Hope mojej ulubionej kompozycji z ostatniego albumu - niestety, nie mogłem się nim tak enjoy'ować, jakbym chciał, bo się dziewuszkom zebrało na mdlenie i trzeba było pomagać wynosić martwe ciała. Ludzie nabrali trochę oddechu na ostatnim interludium - Moving On. A zwieńczeniem wieczoru było Still Into You - wielka ekslozcja energii, radości i confetti. Absolutnie słuszny hit dla Paramore, moim zdaniem największa piosenka po Misery Business - zasłużenie zamknęła segment bisów zmuszając publikę do wyciśnięcia z siebie ostatnich uncji energii podczas wspólnego śpiewania refrenów. Cóż mogę rzec na koniec... Miło było się przekonać, że Paramore nie wpadli w totalną rutynę, co niestety zaczęliśmy obserwować jeszcze w 2010 roku... Te wszystkie perturbacje ostatecznie wyszły im na dobre. Widać, że cała trójka jest wdzięczna i autentycznie cieszy się, mogąc dalej występować wspólnie na scenie. A przy tym nie oszaleli, są nadal tymi samymi skromnymi, nieco infantylnymi i nieco introwertycznymi (zwłaszcza Taylor) ludźmi, których tak polubiliśmy wiele lat temu. Z jednej strony brakuje Josha i Zaka, a z drugiej strony trudno powstrzymać wrażenie, że być może była to najlepsza rzecz, jaka mogła ten zespół spotkać. Otrzymali drugą szansę, odrodzili się na nowo, silniejsi i mocniejsi niż wcześniej. Nowa płyta pokazuje, że mogą nas bardzo pozytywnie zaskoczyć i że warto wyczekiwać kolejnych. I tak oto z mało wyczekiwanego zwykłego gigu, na który nawet nie mamy biletów, zrobił się absolutnie spektakularny gig, pełen swobodnej zabawy w drugim rzędzie, z dostawami wody pitnej i bez nadmiernej ścisku, a do tego z bonusowym early entry, M&G i gadżetami do kolekcji. Lepiej po prostu być nie mogło - jedyne czego zabrakło, to reszty naszej infantylnej ekipy...
blog comments powered by Disqus |