METALLICA
22.06.2022
Letiště Letňany
Praga
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
08.06.2023

Przed rozpoczęciem pisania relacji z tego koncertu postanowiłem sobie przypomnieć, jakimi słowami zakończyłem poprzednią. Było to w 2019 roku. Pozwolę sobie zacytować fragment: "Niniejszym kończy się dla mnie przygoda z WorldWired Tour, no chyba, że chłopcy zrobią trzecią wizytę w Europie w 2020 roku, (...) albo w ogóle zrobią sobie przerwę i trzeba będzie poczekać do 2021." No cóż, rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Czekać trzeba było aż do 2022 roku.

Najpierw poczynania zespołu uległy kolejnemu po niemal 20 latach zawieszeniu, gdyż zaledwie kilka tygodni po wspomnianym koncercie w 2019 roku, James ponownie oddalił się na terapię, by zapanować nad trudnościami osobistymi. Gdy kilka miesięcy później James zbierał siły, by wrócić na scenę, wydarzyło się... wiadomo co. Cały świat muzyczny uległ długiemu zamrożeniu, a w pewnym momencie nie było wiadomo, kiedy i czy w ogóle kiedyś kolektywne doznawanie muzyki na żywo stanie znów możliwe.

Możliwe zaczęło stawać się powoli dopiero w drugiej połowie 2021 roku, a na 2022 roku Metallica zapowiedziała krótką letnią trasę festiwalową. Na liście koncertów znalazła się Praga, w dodatku na dokładnie tym samym venue, na którym odbył się poprzedni koncert w 2019 roku - na lotnisku Letiště Letňany. Cóż za piękna klamra. Podobnie, jak w przypadku Madrugady, zaczynamy dokładnie tam, gdzie przerwaliśmy. Ale zespół na scenie był już nieco inny, niż 3 lata temu.

Po pierwsze, po powrocie z dłuższej przerwy, panowie (a zwłaszcza Lars) zaczęli znacznie większą uwagę przykładać do wybierania i trzymania odpowiedniego tempa. W rezultacie, tak wolno (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) nie grali chyba od czasów początku okresu promocyjnego Loada. Wpłynęło to bardzo pozytywnie na poziom wykonań - od 2021 zespół brzmiał na znacznie bardziej zgrany i technicznie sprawny. Miła odmiana - do tego stopnia, że jak wracam do większości nagrań koncertowych z lat 2003-2019, czasem aż trudno przyzwyczaić mi się do nierzadko iście zawrotnych temp (czy to słowo występuje w ogóle w liczbie mnogiej?).

Po drugie, i w zasadzie najważniejsze, znacznemu przeobrażeniu uległ repertuar. Ogólnie jako zasadę można przyjąć, że gdy zespół wraca do Europy już co najmniej po raz drugi po właściwej trasie promującej nowy album i odwiedza te same miejsca, co wówczas, mamy jak w banku niespodzianki w setliście: dawno nie grane rzadkości, poważne zmiany w strukturze. Tak było chociażby w 2011 i 2015 roku. Tym razem jednak przeszli samych siebie: Enter Sandman, znajdujący się od 1992 roku na lub przy końcu koncertu, "awansował" na trzecie miejsce. Zniknął także Nothing, przynajmniej na pierwszych dwóch koncertach w trasie (niestety na trzecim koncercie wrócił i, jak się później okazało, został już do końca - najwyraźniej zbyt wielu było niezadowolonych casuali). Pojawiły się za to rarytasy, które Metallica pół roku wcześniej odgrzebała z okazji 40-lecia: Trapped Under Ice, Bleeding Me i Dirty Window. A na dokładkę Damage Inc. lub Metal Militia. Dla mnie - miodzio. Poziom hype'u na ten koncert był zasłużenie wysoki.

Na miejscu zjawiliśmy się o takiej porze, by zobaczyć występ trzeciego zespołu od końca - Steel Panther. Ich koncerty to unikalny miks klasycznego hard rocka i występu komediowego i nie inaczej było tym razem. Domyślam się, że te same żarty słyszane po raz któryś z rzędu mogłyby nudzić, ale widziałem tych komicznych gości na żywo po raz pierwszy i parę razy kąciki ust uniosły mi się ku górze w beztroskim ubawieniu.

Bezpośrednio przed Metalliką wystąpił zespół Five Finger Death Punch, o którym do czasu zapowiedzi tego koncertu nigdy wcześniej nawet nie słyszałem. Nie bez powodu, wszak większość piosenek niczym specjalnym mnie nie urzekła, podobnie jak aparycja muzyków na scenie. Mimo to był jeden moment, który utkwił w mej pamięci, mianowicie było to wykonanie znakomitej piosenki Bad Company. Stylistycznie nietrudno się tu dopatrzyć inspiracji podebranych od headlinera - balladowe, akustyczne zwrotki z niskim, melodyjnym wokalem i mocniejsze pieprznięcie w ramach refrenu i na koniec utworu. Do tego znakomite brzmienie - tak znakomite, że to aż niespotykane u supportów. No aż sobie nagrałem kawałek na telefon.

W międzyczasie robił się naprawdę piękny letni wieczór, z pomarańczowo-różowym nieboskłonem. W takich okolicznościach oczekiwanie na główną atrakcję nawet tak bardzo się nie dłużyło. W końcu usłyszeliśmy "wezwanie" w postaci It's a Long Way to the Top, a później Ecstasy of Gold. Nie mogę przy każdej kolejnej relacji nie wspomnieć, że ten moment chyba nigdy mi się nie znudzi i zawsze działa na mnie tak samo silnie. Ponadto jest to jeden z najlepszych momentów każdego koncertu, a w sumie dzieje się to zanim jeszcze muzycy pojawiają się na scenie.

Po Ecstasy rozbrzmiało nowe intro do Whiplasha (zespół otwierał koncerty tą piosenką dopiero od 2021 roku - samo w sobie to było już sporym urozmaiceniem setlisty), podczas którego Lars, James, Kirk i Rob nietypowo - bo zza tylnych kulis przechodzą przez cały snakepit, by rozpocząć koncert od trzech kawałków wykonanych właśnie tam. To kolejna zmiana wpisująca się w trend "selista wywrócona do góry nogami" - zwyczajowo "impreza" na czubku snake pita odbywała się bliżej końca koncertu (tak było chociażby w 2019 roku). Tym razem, zaczęliśmy od grubej imprezy. I czułem się jej integralnym uczestnikiem, bo stanąłem sobie strategicznie dokładnie na wprost jednego z mikrofonów Jamesa, umieszczonych na rogach czubka snake pitu.

Whiplash wypadł znakomicie - zwłaszcza, że zagrany został w bardziej kontrolowanym tempie, niż przyzwyczaiły nas do tego poprzednie wykonania. Przyjemność sprawiały mi zwłaszcza na nowo zaimplementowane przejścia na werblu i tomach, którymi Lars smacznie wprowadza w zwrotki (podobnemu reworkowi uległo Hit the Lights w 2011 roku). Jednak podczas trzeciego refrenu wydarzył się najbardziej pamiętny dla mnie moment tego koncertu - mój i Jamesa wzrok spotkały się i zakleszczyły, a moje wykrzykiwane w opętańczym szale słowa refrenu w połączeniu z równie opętańczą miną sprawiły mu tak dużą radość, że aż sobie wesoło parsknął do mikrofonu, co nawet słychać na oficjalnym nagraniu :)

Gwoli statystyk warto wspomnieć, że był to dopiero czwarty raz, gdy usłyszałem Whiplasha na żywo, a poprzednie wykonanie było aż 14 lat wcześniej, na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Nigdy nie była to wprawdzie moja ulubiona piosenka, ale w tej odświeżonej wersji i dodatkowo jako nowy koncertowy otwieracz sprawdza się w sumie całkiem wybornie.

Po Whiplashu nabicie na cztery i chłopcy odpalili Creeping Death. Dawno już ten kawałek nie gościł na początku setlisty, a nieskromnie stwierdzę, że moim zdaniem najlepiej wypada właśnie zagrany na samym początku koncertu - jako otwieracz lub najdalej drugi kawałek w setliście. Cieszę się, że nieco już stetryczały i zbyt często grywany Ride the Lightning ustąpił mu miejsca, bo kolejnego wykonania Ride już bym chyba nie zdzierżył. Było to czternaste wykonanie Creepa, którego doświadczyłem, ale zupełnie mi to nie przeszkadza - to jeden z tych nielicznych kawałków, których jak dla mnie mogłoby w setliście nigdy nie brakować (w przeciwieństwie do wielu innych, ale o tym później).

No i wspomniany już wcześniej Sandman jako niespodziewany trzeci kawałek w secie. Cóż za wspaniałe odświeżenie - Piaskowy Dziadek w nadal pełnym dziennym świetle. Plus taki ciekawy mindfuck - bo pamięć mięśniowa koncertowego weterana podpowiada, że oto zbliżamy się do końca. Ale jak to, 3 piosenki i do domu? No cóż, na szczęście chłopcy nie są jeszcze aż tacy starzy. Sandman wzbudził przede wszystkim żywą reakcję publiki, co w połączeniu z nadal znajdującymi się na czubku muzykami zaowocowało kwintesencją wspomnianej atmosfery "imprezy". Rozpętał się nawet mały młyn i trochę ludzie, w których się znajdowałem "pływali", ale zupełnie mi to nie przeszkadzało - aura była naprawdę wesoła i nie czułem, że zaraz zginę, albo zmiażdżone zostaną moje żebra, jak to bywało zwłaszcza w dawnych czasach w Niemczech. Ale przyznać trzeba, że jeszcze nigdy nie widziałem tak energicznie zachowującego się tłumu w Pradze. Ale może to zasługa licznych przyjezdnych - koło nas znajdował się m.in. miły murzyn z Brazylii. Aha, czy muszę wspominać, że usłyszałem Sandmana na żywo po raz 23-ci? Tak, byłem na dwóch koncertach bez niego, ale to nie był jeden z nich.

Po Sandmanie zespół przeniósł się w głąb sceny i przyszedł czas na pierwszy slot rotacyjny. Na wcześniejszych trzech koncertach w tym miejscu widniał Harvester, ale ponieważ usłyszeliśmy Harvestera na poprzednim koncercie w Pradze w 2019 roku, wiedziałem, że tym razem pojawi się tam coś innego. I nie myliłem się, a był to całkiem niedawno odgrzebany Cyjanek. Muszę przyznać, że był taki moment, że byłem już znudzony tym kawałkiem (zbyt często wykonywany po wydaniu Death Magnetic), ale tym razem przyjąłem go z entuzjazmem. Było to moje piąte wykonanie Cyjanka, a od poprzedniego minęło już 7 lat.

Kolejny slot przyniósł prawdziwego rarytasa tej trasy. Trapped Under Ice, które przybyło do nas po odświeżeniu na 40-lecie, które Metallica świętowała pół roku wcześniej w San Francisco. Tym razem nie po drodze było mi do najwspanialszego miasta na Ziemi, więc jak przyjemnie, że część tego wyjątkowego repertuaru chłopcy przywieźli ze sobą do Europy. I nie przeszkadzał nawet tak bardzo fakt, że James już z tymi piskliwymi refrenami miał spore problemy. Ta podwójna stopa, te masywne riffy i ta wyśmienita środkowa partia zabrzmiały znakomicie. Mimo wysokiego aspektu rzadkości, nie był to mój pierwszy Trapped. Kawałek miałem już niebywałe szczęście usłyszeć podczas wyjątkowego koncertu w Lipsku w 2009 roku.

Doszliśmy do najbardziej problematycznego slotu na tej trasie, żeby nie powiedzieć - kontrowersyjnego. Otóż, na dwóch pierwszych koncertach trasy chłopcy zagrali Bleeding Me - kawałek wyjątkowy, dawno nie grany, w dodatku jeden z tych nielicznych, których jeszcze nie miałem okazji usłyszeć na żywo. Jednak już na trzecim koncercie we Florencji (bezpośrednio poprzedzającym ten Praski), zastąpiony został Cloverem. Pomyślałem więc - jest jeszcze szansa, chociaż wątpliwości były, zwłaszcza, że był to kolejny po Trapped utwór, ze śpiewaniem którego James miał wyraźne problemy.

No i "niestety" - rozbrzmiało intro do Clovera. Kawałka, który w innych okolicznościach mocno by mnie ucieszył. Wszak lubię Clovera i słyszałem go na żywo wcześniej dopiero 2 razy, w dodatku ostatni raz był 18 lat temu (również w czeskiej Pradze). No ale jednak świadomość, że oto przed nosem przeleciała być może ostatnia szansa, by usłyszeć tego monumentalnego klasyka z Loada, położyła się cieniem na radości z tego również niezbyt często granego klasyka z S&M (1 i 2, jak to wspominał często James, żeby ktoś nie zapomniał).

Później najbardziej chyba monotonny dla mnie fragment niemal każdego koncertu, czyli Sad But True. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia na temat tego kawałka, z wyjątkiem ciekawostki, że oto usłyszałem go na żywo po raz 22-gi. Co oznacza, że miałem szczęście być aż na trzech koncertach bez tego smutasa (ale prawdziwasa).

Na szczęście w kolejnym slocie wróciliśmy do rarytasów z 40-lecia i zespół zaserwował Dirty Window, które na stałe zadomowiło się na tym legu trasy. Kto by pomyślał, że po tak mieszanym przyjęciu St. Anger chłopcy jeszcze kiedykolwiek wrócą do grania tych utworów. Ale wrócii i to chyba dzięki trasie By Request z 2014 roku. Wówczas parę razy pojawił się w secie St. Anger (m.in. w Pradze, w której go doświadczyłem), a kilka lat później (w 2019) z St. Angerem rotował się Frantic (który zagrany został w Pradze). Jeden kawałek z tej płyty na każdym koncercie to i tak dużo, tym bardziej zaskoczyło mnie, że sięgneli po Dirty Window. W nieco odświeżonej wersji, więc poskracano to i owo. A nowe podejście Jamesa do wokalu pasuje tu jak ulał. Mimo aspektu rzadkości, nie był to pierwszy raz, gdy usłyszałem Dirty Window na żywo - był jeszcze pamiętny koncert w Erfurcie w 2003 roku.

Następnie przechodzimy do tej drugiej połowy setlisty, w której jest już bardziej przewidywalnie. Był więc Nothing (wyjątkowo grany na tej trasie w środku setlisty), Bellsy i Moth (który najwyraźniej jako jedyny z Hardwired na dobre zadomowił się w setliście - i w pełni zasłużenie, chociaż mógłby się rotować z Atlasem).

Fade może nie jest w ostatnich latach niczym nadzwyczajnym, ale jest dla mnie - to bowiem nadal, po tych wszystkich latach, moja ulubiona piosenka Metalliki. A wcale nie miałem do niej jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia - to było dopiero dziewiąte wykonanie, jakiego doświadczyłem. Na 25 koncertów to nie jest wcale tak dużo. Fade zabrzmiał bardzo dobrze, ale najbardziej zaskoczyła wypowiedź Jamesa podczas przerwy przed szybką partią. Po raz pierwszy powiedział w tak dosłowny sposób, o czym jest ta piosenka, zachęcając tych potrzebujących wśród pobliczności, którzy być może zmagają się z mrocznymi myślami w swoimi życiu lub znają kogoś, kogo ten problem dotknął, aby nie bali się powiedzieć o tym komuś bliskiemu. Moment ten zrobił na mnie spore wrażenie.

Fade płynnie przeszedł w Seeka, ale zanim to się stało, doświadczyliśmy śmiesznej scenki. Coś było nie tak z gitarą Jamesa, więc chłopcy zaliczyli falstart. Piosenkę trzeba było przerwać, a James musiał zmienił gitarę. Zabawny moment, który w typowym dla współczesnych chłopców stylu zamieniony został w scenkę komediową. "Nie możecie tego zagrać beze mnie?" - rzucił zaczepliwie w stronę kolegów zfrustrowany wokalista. Hehe.

Segment bisowy otworzyło Damage Inc., które zawsze zachęca mnie do machania łbem nie zważając na potencjalne kontuzje, jakbym nadal miał tylko 20 lat. Tylko 2 kawałki działają na mnie w ten sposób - Battery i Damage właśnie. Wprawdzie w slocie tym mógło pojawić się także Metal Militia, ale na Damage narzekać absolutnie nie będę. Tym bardziej, że Lars i tutaj nie wzdrygał się tym razem od grania ultraszybkich werblowych rollów podczas zwrotek. Taka Metallica to ja rozumiem! Kto by pomyślał, że panowie stojąc u progu 60-tki będą jeszcze w stanie zagrać koncert, w którym znajdzie się miejsce dla Whiplasha i Damage - najbardziej "napierdalankowych" metallikowych kawałków. Szok, szacun, moc i niedowierzanie!

Segment bisowy zamykają w tej "odwróconej" setliście One i Master, który przynajmniej na tej trasie wzbogacono o dodatkową kodę, jako że grany jest jako zakończenie głównego setu. Potem zaś standardowo długie pożegnania, jak to kiedyś napisał Teraz Rock - "mizdrzenie się do publiczności" (bardzo mi się podoba to sformułowanie), rzucanie kostek i pałkinsonów no i obietnice szybkiego powrotu (doszliśmy do takiego punktu w ich karierze, że te słowa stały się rzeczywiście czymś więcej, niż tylko bezmyślnie powtarzaną mantrą, bo świadczą one dla mnie o tym, że chociaż na tę chwilę, chłopcy mają jeszcze w sobie wystarczająco dużo pary, by przynajmniej myśleć o powrocie).

Często silę się na wzniosłe słowa, by podsumować relację z koncertu, zwłaszcza Metalliki. Ale mam wrażenie, że w przypadku tego koncertu, te wzniosłe słowa są być może bardziej zasłużone, niż w jakimkolwiek innym przypadku. Oto bowiem, po trzech (!) latach przerwy, wróciliśmy w to samo miejsce, by naocznie przekonać się, że wszystko wraca do normy, że muzyka na żywo nie umarła, że Metallica nadal żyje i ma się dobrze i że przed nami jeszcze wiele wspaniałych przeżyć w różnych zakątkach świata podczas najlepszego możliwego spędzania czasu na tej planecie - doświadczaniu muzyki na żywo w wykonaniu ulubionych artystów. Nie ma i nigdy nie będzie niczego lepszego i ten gig po raz kolejny pięknie to potwierdził. To było jak jedno wielkie poklepanie po plecach, wielką metallikową dłonią, ze słowami otuchy: "widzisz, i po co było się tak martwić, wszystko jest po staremu".

Mogę bez cienia skrępowania stwierdzić, że był to wieczór, na który czekałem najbardziej, odkąd dotarła do mnie wiadomość, że James oddalił się na kolejną terapię. Nie sądziłem, że przyszłość zespołu znów stanie pod znakiem zapytania, ale tak się stało i przez moment okazało się, że być może ten poprzedni koncert w Pradze był tym ostatnim. A potem cała reszta dziwnych zdarzeń na świecie się wydarzyła i wizja kolejnego szaleństwa pod sceną na gigu wielmożnej Met oddalała się coraz bardziej. Ale oto wróciliśmy, w glorii i chwale, celebrując ze wszech sił i wszech miar, w pięknych okolicznościach przyrody, z wesołym murzynem z Brazylii u boku. To był z całą pewnością jeden z najbardziej pamiętnych koncertów i trudno mi jest sobie wyobrazić bardziej wyjątkową rangę mojego okrągłego, 25-go spotkania z chłopcami. Oby kolejne 25 było co najmniej równie ekscytujące!

Poprzednie koncerty Metalliki:

07.06.2003 METALLICA Wuhlheide, Berlin, GER G S R  
17.08.2003 METALLICA Ferropolis, Grafenhainichen, GER G S R  
13.12.2003 METALLICA Messehalle, Erfurt, GER G S R  
31.05.2004 METALLICA Stadion Śląski, Chorzów
s
01.07.2004 METALLICA Park Kolbenova, Praga, CZE G S R  
06.06.2006 METALLICA Waldbuehne, Berlin, GER G S R  
05.07.2007 METALLICA Rotundenplatz, Wiedeń, AUT  
28.05.2008 METALLICA Stadion Śląski, Chorzów  
03.06.2008 METALLICA Slavia Stadium, Praga, CZE  
12.09.2008 METALLICA O2 World, Berlin, GER  
15.09.2008 METALLICA O2, Londyn, UK  
07.05.2009 METALLICA Arena, Leipzig, GER  
16.06.2010 METALLICA Bemowo Airport, Warszawa  
07.05.2012 METALLICA Synot Tip Arena, Praga, CZE R  
23.05.2012 METALLICA Vallehovin, Oslo, NOR R  
08.07.2014 METALLICA Aerodrome Festival, Prague, CZE R  
29.05.2015 METALLICA Veltins Arena, Gelsenkirchen, GER R  
29.08.2015 METALLICA Richfield Avenue, Reading, UK R  
22.10.2017 METALLICA O2 Arena, London, UK R  
24.10.2017 METALLICA O2 Arena, London, UK R  
30.10.2017 METALLICA Genting Arena, Birmingham, UK R  
02.04.2018 METALLICA O2 Arena, Prague, CZE R  
02.05.2018 METALLICA Telenor Arena, Oslo, NOR R  
18.08.2019 METALLICA Letištĕ Letňany, Praga, CZE R  

blog comments powered by Disqus

 

www.000webhost.com