METALLICA
16.06.2023
Ullevi
Gothenburg
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
09.09.2023

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym Metallica ogłosiła nowy album i towarzyszącą mu nową trasę koncertową. Oto bowiem informacja o niespodziewanej premierze nowego singla zastała zestresowanego mnie uwięzionego we wrocławskim korku, próbującego zdążyć na soundcheck Ala w Synagodze pod Białym Bocianem, po drodze zgarniając sprzęt do prowizorycznych nagrywek. Chaos tego wieczoru był tak potężny, że początkowo nawet nie ogarnąłem, że trasa rozpisana jest na 2 lata wprzód i że połowa europejskich dat jest na rok 2024.

Gdy jednak powyższy fakt do mnie dotarł, oczywistym było, że trzeba wybrać co najmniej jedną destynację w 2023 i jedną w 2024 roku. Pierwszym wyborem był otwierający całą trasę Amsterdam pod koniec kwietnia, jednak szybkie sprawdzenie kalendarza wykazało, że daty niemalże pokrywają się z mającym odbyć się w Pradze koncertem Avril. Ostatecznie padło więc na Gothenburg w 2023 roku i Monachium w 2024 roku z opcją rozszerzenia przygód o kolejne daty, o ile pozwolą na to dostępność biletów i dostępność finansów.

Nowy album to także zupełnie nowy pomysł na trasę. Przede wszystkim, cała zbudowana została z tzw. "No Repeat Weekends". Oznacza to, że zespół odbywa mini-rezydentury na każdym przystanku, grając w obrębie weekendu oddalone od siebie o 2 dni koncerty w tym samym venue, a podczas obu koncertów nie powtórzą się żadne piosenki (koncepcja została przetestowana już przez zespół podczas amerykańskiej trasy festiwalowej w 2021 roku). Ponieważ od czasu ostatniego powrotu Jamesa Metallica skróciła setlisty z 18 piosenek do 16, oznaczało to nadal imponującą ilość 32 różnych piosenek zagranych w obrębie jednego weekendu.

Mogłoby się wydawać, że u słynącej z rotowania piosenek Metalliki to nic nadzwyczajnego, ale jednak nie taką skalę. Nawet, gdy zespół grał dwa lub więcej koncertów pod rząd w tym samym venue, większość utworów i tak się powtarzała, pozostawiając do wymiany określoną ich ilość w określonych slotach. Weźmy dla przykładu poprzednią regularną trasę promującą HTSD i dwa koncerty w londyńskim O2, na których byłem w 2017 roku. Rotacji uległo 6 piosenek, co przy wówczas jeszcze setlistach 18-kawałkowych dało łącznie 24 różne utwory zagrane podczas tych 2 koncertów. Różnica jest jak widać spora. (linki: set #1, set #2)

Z tej okazji postanowiłem zrobić sobie także osobisty challenge. Siegając pamięcią wstecz do poprzednich 25 koncertów Metalliki, na których byłem, te najbardziej ekscytujące wspomnienia pochodzą z tych, które otwierały daną trasę. Zespół zawsze przygotowuje jakieś niespodzianki dla najzagorzalszych fanów i oprócz obowiązkowych standardów, które "muszą" zagrać, zawsze starają się odgrzebać jakieś rzadziej grane rzeczy, których fani w danej lokalizacji mogli nie słyszeć od wielu lat, a może nawet nigdy wcześniej. I wtedy taka niespodzianka smakuje najlepiej, gdy faktycznie jest niespodzianką. Tak było chociażby w Pradze w 2012 roku (Czarny Album w całości, The Shortest Straw + "nowy" wokal Jamesa) i w Gelsenkirchen w 2015 roku, gdzie zostałem zmiażdżony The Unforgiven II, The Frayed Ends of Sanity, Metal Militia, Disposable Heroes, King Nothing i Damage Inc.

Skoro jednak Amsterdam odpadł (tak ten challenge byłby "najłatwiejszy" do zrealizowania), wymagało to ode mnie nie lada ekwilibrystyki w zakresie sposobów, w jakie korzystam z internetu. Odfollowowanie kont zespołu w mediach społecznościowych nie było wystarczające, bowiem algorytmy wiedzą lepiej co masz oglądać na Instagramie i YouTube. I tak przez niemal całe 2 miesiące. Czy się udało? Cóż, teraz mógłbym napisać poradnik o tym, jak przygotować się na taki challenge i "wygrać" z internetem, ale wtedy, mimo wszelkiej ostrożności, nie udało mi się uniknąć kilku spojlerów. Nie wnikając w szczegóły, nadal nie znałem wszystkich 32 piosenek i ich kolejności, co również było istotne. Wiadomo bowiem, że obowiązkowe szlagiery pokroju Mastera muszą zostać zagrane, ale niewiedza na którym z dwóch gigów i w jakiej kolejności również była istotnym aspektem podnoszącym adrenalinę na koncercie - kluczowe jest nie wiedzieć, co zostanie za chwilę zagrane i zgadywanie: co to może być na podstawie tempa nabijanego przez Larsa rytmu - zabawa, która byłaby niemożliwa, gdybym śledził setlisty od początku trasy, tak jak mam to w zwyczaju.

Oprócz spraw repertuarowych, nowa była także cała koncepcja sceny i produkcja. Po raz pierwszy w karierze bowiem Metallica zbudowała scenę na środku venue w środowisku stadionowym. Idea oczywiście jest taka, by być bliżej jak największej ilości fanów. Swoje wrażenia i opinię na temat tej sceny opiszę w dalszej części relacji, jednak aspekt ten również podnosił odczucia "świeżości" i wzmożonej ekscytacji wynikającej z faktu, że wszelkie dotychczasowe przyzwyczajenia nie miały tu zastosowania. Mieliśmy nowy pomysł na trasę, na scenę, na produkcję - krótko mówiąc sporo wysiłku włożono w to, by doświadczenie było możliwie różne od dotychczasowych koncertów Metalliki.

Pod legendarnym stadionem Ullevi pojawiliśmy się w okolicach godziny 14:00 i ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu, kolejki pod dwoma wejściami nie były jeszcze zbyt okazałe. Szwedzi wydają się nie być zbyt narwanym narodem, przynajmniej w porównaniu z Polakami czy Niemcami, a dodatkowo chyba zniechęciła ich pogoda, bowiem w Gothenburgu występowała wówczas anomalia klimatyczna, która ściągnęła na ten na ogół dosyć chłodny region tropikalne upały. W związku z niewielką ilością ludzi w kolejce i brakiem cienia, w którym można by było się schować, zdecydowaliśmy strategicznie spędzić kolejną godzinę w cieniu drzew na trawie w okolicznych skwerku, gdzie temperatura była odczuwalnie niższa. Do kolejki wbiliśmy godzinę później - zaledwie na ok. godzinę przed planowanym na 16:00 otwarciem bram.

To, co się działo w tej kolejce to temat na osobną opowieść. Daruję więc sobie być może niezbyt fascynujące szczegóły, ale najważniejsze, że dzięki latom różnych doświadczeń i wybraniu strategicznej pozycji, udało się ustawić w pierwszych rzędach w bezpośredniej bliskości bramki, co dawało szansę na zdobycie nienajgorszych pozycji. Dość powiedzieć, że starania te się opłaciły i wylądowaliśmy w drugim rzędzie, dokładnie na wprost perkusji Larsa nr 2.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że zestawów perkusyjnych na sporych rozmiarów scenie w kształcie pączka z dziurką (pełniącej rolę snakepita mieszczącego ok. tysiąc osób lub całą scenę z poprzedniej trasy halowej w środku) jest sporo - bo cztery. Rozmieszczone one są symetrycznie na czterech "rogach" sceny. Na każdej perkusji Lars gra 4 piosenki i potem przechodzi do kolejnego zestawu zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przy czym zestawy nr 1 i 3 postawione są bliżej wewnętrznej krawędzi sceny, a 2 i 4 bliżej zewnętrznej. Ponieważ nie udało nam się wylosować wejściówek do snakepita, chcąc obserwować grającego Larsa z najmniejszej możliwej odległości, pozostały stanowiska nr 2 i 4.

Poza tym - stanowiska te są przy średniej wysokości sceny (scena ma trzy wysokości, niskie są pomiędzy perkusjami nr 1 i 2 oraz 3 i 4, a wysokie między 4 i 1 oraz 2 i 3). W praktyce jednak było to i tak na tyle nisko, że mój wzrok znajdował się ponad jej powierzchnią. Dodatkowo scena była relatywnie blisko, zwłaszcza jak na stadionowe warunki, dzięki temu, że fosa była na całe szczęście dosyć wąska. Dodatkowo wokół sceny rozmieszczonych jest osiem masywnych wież, na których zawieszono pionowe ekrany, które pokazują animacje lub sygnał z kamer na żywo.

Pozostało kilka godzin czekania i 2 supporty, które nie należały do najgorszych. Najlepiej wypadł Mammoth WVH - zespół syna Eddiego Van Halena, Wolfganga. Słuchało się tego bardzo przyjemnie, było dobrze nagłośnione i trochę szkoda, że to był pierwszy support, bo przez to grał najkrócej. Drugim zespołem był Volbeat, na którego liczyłem, że wypadnie najlepiej, jednak się przeliczyłem. Volbeat okazał się mocno przereklamowany, był monotonny i niezbyt dobrze nagłośniony, przez co ich godzinny set nieco się dłużył. Czas natomiast umilały znajome twarze przechadzające się co jakiś czas w fosie - a to Ross Halfin, a to techniczni zespołu, z Justinem na czele, bo stanowisko Kirka było zaledwie kilka metrów po naszej lewej stronie. Mogliśmy więc urozmaicać sobie czas obserwując, jak Justin przygotowuje kirkowe gitary, w tym słynnego Greeny'ego.

Czekanie umilały też okoliczności przyrody, bowiem zachodzące słońce rozświetlało legendarny stadion Ullevi w wyjątkowo malowniczy sposób. Do tego im bliżej było Metalliki, tym częściej siąpiła delikatna mżaweczka, niezwykle pożądana po tym nieco upalnym dniu. Takie miłe, naturalne orzeźwienie które dodało cząsteczki wody do powietrza i dodatkowo nawilżyło scenę, sprawiając, że jej powierzchnia odbijała jeszcze więcej światła, co stworzyło wyjątkowy klimat.

W końcu rozbrzmiało klasyczne pre-intro, czyli It's a Long Way to the Top AC/DC. Tym razem z odpowiednim sygnałem na początku i odpowiednio głośniejsze, żeby nie było wątpliwości, że "zaczynamy". Publiczność zareagowała oczywiście entuzjastycznie i dużo osób śpiewało w atmosferze nerwowej antycypacji. Potem oczywiście klasycznie Ecstasy of Gold ze sceną z The Good, The Bad and The Ugly na telebimach. Koło nas zaś pojawił się Kirk, co wywołało wrzawę u fanów zgromadzonych w naszym sektorze. Kirk zdawał się być jednak nieco nie w sosie, bardzo skupiony i niezbyt wesoły, co nie jest w jego stylu. Jak się potem okazało niejednokrotne podczas koncertu, nie był to jego wieczór. Ale po kolei.

Wraz z końcówką Ecstasy chłopcy pojawili się na scenie - Kirk oczywiście wlazł na scenę koło nas, a pozostali w pobliżu stanowiska nr 1 (jako że zaplecza Roba i Jamesa również znajdują się w pobliżu tego kawałka sceny). Na scenie zabrakło jednak... samej perkusji. Otrzymaliśmy więc nietypową scenkę, w której chłopcy po wejściu na scenę jeszcze przez ok. minutę "mizdrzyli się" do publiki (to wspaniałe sformułowanie zawdzięczam redaktorowi Teraz Rocka), dopiero po tym czasie perkusja powoli zaczęła wyjeżdżać, ale Lars nie chciał już dłużej czekać, więc wskoczył do nie do końca "wyjechanej" perkusji by nabić Creeping Death.

Na wyjaśnienie tej sytuacji mam dwie teorie. Pierwsza - jak się później okazało, był to pierwszy koncert na tej trasie, na którym po Ecstasy of Gold nie było kolejnego intra do konkretnej piosenki. Być może więc osoba odpowiedzialna o tym nie została poinformowana, albo zapomniała. Druga - doszło do jakiejś usterki technicznej. Tak czy owak, doszło do kuriozalnej sytuacji, w której koncert nie zaczął się bezpośrednio po wybrzmieniu ostatniego zaplanowanego intra. Jedyna inna sytuacja tego typu, jaką potrafię sobie przypomnieć, miała miejsce w Nimes w 2009 roku, kiedy to ze względu na nietypową budowę sceny w nietypowym venue chłopcy zwyczajnie nie byli w stanie na czas zlokalizować schodów na nią prowadzących.

Creep to klasyczny i mój ulubiony otwieracz, byłem jednak zaskoczony z dwóch powodów. Po pierwsze - koncerty promujące nowy album zwyczajowo otwierają dwie piosenki właśnie z nowego albumu (a tak przynajmniej było podczas dwóch ostatnich albumów). Po drugie - wcześniej zaspojlowałem sobie, że pierwszy koncert w Amsterdamie otwierał Orion. Później okazało się, że instrumentale jako otwieracze już po pierwszym weekendzie zostały przesunięte na środek setlisty. Najwyraźniej Lars uznał, że jednak na otwarcie potrzebne jest coś bardziej "z przytupem". Trochę szkoda, bo jednak otwarcie instrumentalem nadaje dodatkowej rangi "wyjątkowego" koncertu (bo instrumentalami otwierane były tylko oba S&M-y, koncerty na XXX-lecie i supportowanie Rolling Stones w 2005 roku), ale najważniejsze, że nie wyleciały one zupełnie z setu.

Chłopcy w znakomitych formach i humorach - mimo pewnej odległości na scenie od naszego "zakątka", dało się wyczuć wyjątkową energię i entuzjastyczną reakcję publiczności ze wszystkich zakątków stadionu. Oczywiście nie trzeba było nikogo zachęcać do skandowania "die! die!" w dedykowanej sekcji. Creep to taki nieśmiertelny klasyk, który z miejsca potrafi rozruszać każdą publiczność, nawet czeską czy... szwedzką właśnie.

Po Creepie rozbrzmiał Harvie i takie kombo to jest klasyczne kombo które dobrze pamiętamy z trasy promującej Czarny Album w latach 1991-1993. "Żniwiarz smutku" to kolejny klasyk który zachęca do rytmicznego skandowania i przypomina beztroskie czasy Moskwy '91. Po Harvesterze dowcipnie odezwał się James: "Zagramy teraz coś z Czarnego Albumu, o ile to jest z tego albumu" - a chodziło o Holiera. Nie jestem może jakimś wielkim fanem tej piosenki, ale jednak jest to rarytas. Sam usłyszałem go na żywo dopiero po raz trzeci, a poprzednie dwa to były koncerty, na których Czarny Album był grany w całości w 2012 roku.

Po Holierze zauważyłem, że do perkusji Jimmy (techniczny Larsa) dostawił dodatkowy talerz - ride, którego standardowo Lars nie używa. A to mogło oznaczać tylko jedną z loadowych piosenek - Bleeding Me albo Until It Sleeps. Po fiasku tej pierwszej rok temu, to mogło oznaczać tylko to drugie - i rzeczywiście tak było. Co mnie dodatkowo zaskoczyło, to że chłopcy zaczęli grać bez nabicia Larsa, co potwierdza tylko pogłoski o używaniu clicka w monitorach dousznych, przynajmniej na start (niektórych?) piosenek.

Odświeżony Sleeps okazał się jedną z większych niespodzianek tego wieczoru. Metallica nie grała tego kawałka na regularnej trasie od 2008 roku (zresztą, jedyne dwa wykonania, jakie miałem okazję usłyszeć były właśnie wówczas, na Death Magnetic Release Parties). Miły powrót kawałka, który stał się turbo rzadki, a przecież kiedyś był singlem. Nie jest to najbardziej rozbudowana muzycznie kompozycja zespołu, ale może właśnie dlatego trafiła do setlisty - James preferuje krótsze kawałki.

Tak oto minęły pierwsze cztery piosenki, a to oznaczało zmianę perkusji, tak więc wyjechał wreszcie piękny, żółty, matowy zestaw Tama dokładnie na wprost nas! Z ekscytacji zapiszczałem jak mała dziewczynka. Tak blisko perkusji Larsa nie znajdowałem się jeszcze nigdy. Pomyślałem więc, że co nie będzie się działo przez resztę koncertu, warto było wybrać takie właśnie stanowisko i tego doświadczyć. Ta trasa to być może jedyna okazja, by obserwować Larsa grającego na żywo z tak niewielkiej odległości.

Z głośników rozbrzmiało zaś intro do 72 Seasons, a to oznaczało ten ciekawszy wybór piosenek z nowego albumu odegranych dokładnie przed nami. Wybornie! 72 Seasons byliśmy szczególnie ciekawi, gdyż środkowa część instrumentalna, grana w wyjątkowo dziwacznym układzie rytmicznym, stanowi niezłą zagwozdkę muzyczną i spore wyzwanie do bezbłędnego odegrania na scenie. Chłopcy się srogo pomylili podczas pierwszego koncertu w Amsterdamie (pomyłka ta została skrzętnie zatuszowana na oficjalnym audio i filmiku z gigu). Tym razem jednak nie doszło do żadnej grubej pomyłki, a kawałek został niezwykle energetycznie odegrany, a ja wyplułem z siebie cały tekst niemalże "prosto w twarz" Larsowi. A przynajmniej takie było wrażenie. Pod koniec już brakowało mi tchu!

Oddech złapać pozwoliło długie, instrumentalne intro do If Darkness Had a Son. Ten zestaw nowych piosenek - 72 i Darkness - to najlepsza kombinacja nowych kawałków granych w tym segmencie na tych koncertach - i podwójnie zadowolony jestem, że przypadkiem (bo nie wiadomo było, na którym z dwóch koncertów ten zestaw zostanie zagrany) akurat trafiliśmy w to miejsce, żeby móc obserwować ich wykonanie z takiej odległości. Akurat te dwa kawałki są też najciekawsze pod względem perkusyjnym (jeśli chodzi o nowy album), więc wydawało się, że już lepiej być nie mogło... A jednak mogło.

Najpierw jednak chwila przerwy i powrót klasycznego Kirk & Rob Doodle. Wydarzyło się jednak coś dziwnego, bowiem Rob zaczął grać motyw z ManUNkind, ale Kirk po chwili zaczął grać frazy zupełnie nie pasujące do podkładu basowego. Skonsternowany Rob podszedł do kolegi i go szturchnął, aby ten się ogarnął, ale efekt był taki sobie. Chwilę później, gdy Kirk schodził do Justina, by zmienić gitarę, pokazywał mu, że jego odsłuchy nie działają, jak należy. Kirk był wyraźnie poddenerwowany i było nam go żal.

Mój smutek szybko przerodził się w euforię, bo James zaczął grać Fade, a więc moja ulubiona piosenka ever. I to zagrana w naszej ćwiartce! To dlatego napisałem wyżej, że jednak mogło być lepiej. Fade dopiero 10-ty raz na żywo, a koncert już 26-sty. Nie mam szczęścia do tej piosenki, więc tym bardziej cieszę się, że ostatnio na nią trafiam. W przerwie przed szybką partią James tym razem nie zaserwował nam szokującej pogawędki na temat odebrania sobie samemu życia (jak to miało miejsce rok temu w Pradze), ale przypomniał męczącym się w życiu fanom, że nie są sami. Kirk grał swoją ostatnią, popisową solówkę niemal dokładnie przed nami (improwizowana część wypadła naprawdę nieźle), a James podszedł do Larsa i ku naszej uciesze świrowali razem pawiana. Cóż za moment!

Warto również dodać, że dzięki powrotowi Doodle, Fade nie został poprzedzony intrem z taśmy. Zdarzyło się to po raz pierwszy na tej trasie i wyznaczyło nowy standard na pozostałe koncerty.

Następnie ostatni kawałek w naszej ćwiartce i ostatni kawałek z nowego albumu na pierwszym koncercie - Sleepwalk My Life Away. Fajnie wyszło tomowo-basowe intro i ogólnie cały kawałek fajnie wypadł, zdecydowanie dobrze radzi sobie na koncertach i skłania do wspólnego śpiewania. Taki stadionowo-sandmanowy hymn, może nie aż tak przebojowy, ale mający swój własny, niepowtarzalny klimat.

Przyszedł czas na kolejną zmianę ćwiartki i stanowisko nr 3 było tym, przy którym w tym ustawieniu sceny niestety nie widziałem w całości Larsa. No cóż, coś za coś. Segment nr 3 rozpoczął się od instrumentala (jak już wcześnej wspomniałem, przesuniętego z pierwotnie otwierającego setlistę slotu). Na pierwszym gigu trafił nam się Orion, który dostał nowe taśmowe intro, więc początkowo nie wiedziałem, co to w ogóle za chwilę będzie. Dopiero po chwili dało się usłyszeć charakterystyczną partię basu Cliffa. Było to moje czwarte wykonanie Oriona - wcześniejsze były w latach 2006 (Berlin, MoP w całości), 2007 (Wiedeń) i w 2014 (By Request, Praga). Najbardziej odpowiadały mi wykonania z lat 2006-2007, ale Orion to zawsze rarytas, więc nie ma co narzekać. Szczególnej wagi nadaje temu kawałkowi wspomnienie Jamesa o Cliffie na koniec utworu i wymowny gest w kierunku nieba.

Kolejne dwa kawałki to chwila na odpoczynek, bo są to rzeczy, które już mnie specjalnie nie animują. Mowa o Sad But True i Nothingu, podczas których po prostu można złapać nieco oddechu. Segment nr 3 zakończył się kolejną niespodzianką - The Day That Never Comes. Co prawda kawałek ten słyszałem na żywo całkiem niedawno (w Pradze w 2019 roku), ale to zawsze nie lada gratka usłyszeć pierwszy singiel, który zwiastował Death Magnetic w 2008 roku. Było to moje szóste doświadczone wykonanie Day'a. Filmik z tą piosenką trafił na oficjalnego YouTube'a i dopiero tam okazało się, że Rob podczas piosenki wszedł sobie jakby nigdy nic z basem do snake pita. Tam, gdzie my staliśmy, zupełnie nie było tego widać. Co zabawne, z filmiku wynika, że nawet niektóre osoby znajdujące się w snake picie, nie zdawały sobie z tego sprawy :)

Przyszła pora na ostatnią ćwiartkę i jak każda poprzednia, tak również ta zaczęła się od intra taśmowego. Po raz kolejny było to nowe intro, którego początkowo nie mogłem rozpoznać. Dźwięk przypominający syrenę sugerował, że to Metal Militia, jednak po chwili nałożyło się na niego klasycznego intro do Battery. Nie mam nic przeciwko - Battery zawsze mile widziane, w dodatku ja po raz ostatni miałem tę piosenkę w 2015 roku na Readingu, więc minęło już trochę czasu. Największą niespodzianką było zagranie przez chłopców pełnej wersji - łącznie ze środkową partią instrumentalną poprzedzającą solo, a zwieńczoną kultowym przejściem na perkusji! (Battery ostatni i jedyny raz w tej wersji doświadczyłem w 2006 roku w Berlinie na Masterze w całości).

Warto nadmienić, że znów w całości widziałem perkusję, chociaż znajdowała się dalej od nas, niż ta nr 3. Tym niemniej, to było dokładnie po przeciwległej stronie sceny, więc widoczność była lepsza (perkusję nr 3 zasłaniał częściowo podest znajdujący się między stanowiskami nr 2 i 3). Wracając do koncertu, po Battery James podszedł do mikrofonu po naszej prawej stronie, grając spokojną, westernową zagrywkę, która nie kojarzyła mi się z żadnym kawałkiem. Jakież zaskoczenie dopadło mnie, gdy okazało się, że to takie nowe intro do Fuela. Fuel to oczywiście okazja, by rozgrzać publiczność (i ochronę) ciepłymi ogniami.

Zostały dwie ostatnie piosenki i oczywiście nie mogły to nie być kawałki z puli obowiązkowych szlagierów - padło na Seeka i Mastera. Jedyne, co mam do napisania na temat tych piosenek, to to, że podczas Mastera wyjątkowo biedny tego wieczoru Kirk doznał jakiejś kontuzji nogi (wyglądało na skurcz) i w połowie piosenki niemal zszedł ze sceny, kicając na jednej nodze. Sprowadzono nawet fizjoterapeutę, jednak po chwili najwyraźniej kuternodze przeszło (ów skurcz został chyba przez chwilę rozmasowany) i koncert mógł się odbyć w pełnym składzie do końca. Podczas Mastera miała też miejsce mała wtopa (podczas ostatniego refrenu), ale po chwili chłopcy wyszli cało z opresji bez przerywania piosenki. Po Masterze to był już koniec, a po nim kilka minut tradycyjnego "mizdrzenia się" do publiki - rzucania kostek, uśmiechów i pożegnań mówionych/szczekanych (Rob).

Jak oceniam zupełnie nową scenę i nowy format koncertu w zestawieniu z 25 poprzednimi? No cóż, są zalety i wady takiego rozwiązania. Niewątpliwą zaletą jest fakt, że można mieć zespół niemal na wyciągnięcie ręki przez co najmniej 1/4 koncertu. Sam nigdy nie znajdowałem się tak blisko Larsa, nawet rok temu w Pradze, gdy grali na czubku snake pita. Pozwala to na skuteczne nawiązywanie kontaktu wzrokowego i inne interakcje z członkami zespołu nawet gdy są na scenie. Minusem jest to, że przez pozostałe 3/4 koncertu akcję obserwuje się z dużo większej odległości, bo zespół raczej kręci się w pobliżu perkusji + w pobliżu swoich zakątków technicznych (więc my na tym koncercie mieliśmy dużo Kirka na ten przykład, który niestety przez większość koncertu był sfrustrowany i wyjątkowo rzadko cieszył pawiana do publiki). Dodatkowo elementy sceny mogą zasłaniać częściowo perkusję (tak jak to miało miejsce na wspomnianym stanowisku nr 3).

Natomiast jest to rzeczywiście doświadczenie świeże, mające posmak nowości i ogólne wrażenia są zdecydowanie na plus. Trzeba przyznać, że w nowym modelu koncertowania (max. 25 koncertów rocznie, tylko stadiony) chłopcy starali się przenieść konwencję koncertów halowych na stadiony i w dużej mierze się to udało. Można również obserwować ich i mieć z nimi interakcje, gdy przemieszczają się w fosie, co wcześniej mogło się wydarzyć tylko na koncertach halowych.

Nagłośnienie było bardzo w porządku, jednak miałem wrażenie, że na koncertach plenerowych za czasów Big Micka było lepiej. Zabrakło zwłaszcza tego soczystego, masakrującego basowego low endu (i nie mówię tu o takim basie rozrywającym uszy i klatkę piersiową, ale takim trzęsącym ziemię tłustym low endzie, za który zwykłem uwielbiać metallikowe nagłośnienie), ale to zmiana, którą - jak się później okazało w wywiadzie z nowym dźwiękowcem - wprowadzono świadomie, by oczyścić niskie częstotliwości słyszane przez zespół na scenie (o ile czegoś nie pomieszałem, chodziło chyba o to, że pozbyto się subwooferów spod sceny, czy coś takiego).

Ogólnie rzecz biorąc był to jeden z lepszych koncertów Metalliki, na których byłem - tak pod względem repertuaru, jak i wizualnym. Chłopcy w wyśmienitej formie i w dobrych humorach promując nowy materiał - widać, że jeszcze im się chce i sam fakt, że jeszcze im się chce po tych 40 latach, jest godny podziwu. Z formą trochę gorzej było jedynie u Jamesa, który zaskoczył rewelacyjnym wokalem na pierwszych czterech przystankach trasy M72, ale w Gothenburgu zaczął się już nieco męczyć przy wyżej śpiewanych dźwiękach, co dało się odczuć zwłaszcza przy takich kawałkach, jak Sleeps, Sad, Day czy Fuel (a także w wybranych partiach pozostałych piosenek). Kilka tygodni później, podczas amerykańskiego lega, jego forma spadła jeszcze bardziej, więc w Gothenburgu nie było jeszcze tak źle, ale też nie było tak dobrze, jak chociażby w Amsterdamie 1,5 miesiąca wcześniej.

Jeśli chodzi o moje prywatne statystyki, to było nieźle - 3 premiery (kawałki z nowego albumu), rarytasy w postaci Sleeps, Holiera, Oriona, Day i Battery w całości. Ale prawdziwy rarytas miał nadejść dopiero na drugim koncercie, ale o tym w kolejnej relacji...

Poprzednie koncerty Metalliki:

07.06.2003 METALLICA Wuhlheide, Berlin, GER G S R  
17.08.2003 METALLICA Ferropolis, Grafenhainichen, GER G S R  
13.12.2003 METALLICA Messehalle, Erfurt, GER G S R  
31.05.2004 METALLICA Stadion Śląski, Chorzów
s
01.07.2004 METALLICA Park Kolbenova, Praga, CZE G S R  
06.06.2006 METALLICA Waldbuehne, Berlin, GER G S R  
05.07.2007 METALLICA Rotundenplatz, Wiedeń, AUT  
28.05.2008 METALLICA Stadion Śląski, Chorzów  
03.06.2008 METALLICA Slavia Stadium, Praga, CZE  
12.09.2008 METALLICA O2 World, Berlin, GER  
15.09.2008 METALLICA O2, Londyn, UK  
07.05.2009 METALLICA Arena, Leipzig, GER  
16.06.2010 METALLICA Bemowo Airport, Warszawa  
07.05.2012 METALLICA Synot Tip Arena, Praga, CZE R  
23.05.2012 METALLICA Vallehovin, Oslo, NOR R  
08.07.2014 METALLICA Aerodrome Festival, Praga, CZE R  
29.05.2015 METALLICA Veltins Arena, Gelsenkirchen, GER R  
29.08.2015 METALLICA Richfield Avenue, Reading, UK R  
22.10.2017 METALLICA O2 Arena, London, UK R  
24.10.2017 METALLICA O2 Arena, London, UK R  
30.10.2017 METALLICA Genting Arena, Birmingham, UK R  
02.04.2018 METALLICA O2 Arena, Praga, CZE R  
02.05.2018 METALLICA Telenor Arena, Oslo, NOR R  
18.08.2019 METALLICA Letištĕ Letňany, Praga, CZE R  
22.06.2022 METALLICA Letištĕ Letňany, Praga, CZE R  

blog comments powered by Disqus

 

 

www.000webhost.com